Podporządkowując się niecierpliwemu gestowi dziekana, Egert cofnął się w kąt i usiadł wprost na podłodze. Toria przysiadła opodal na niskim taborecie.
Płomienie świec wydłużały się nienaturalnie, w sposób dziwny dla nieprzywykłego oka. Dziekan zamarł nad srebrną czarą, do której uprzednio wlał wodę z pięciu źródeł. Uniósł powoli dłonie ku górze, zaciśnięte usta nawet nie drgnęły, lecz Egertowi zdawało się, być może ze strachu, że w ciszy, panującej we wnętrzu i podmuchach wiatru za oknem słyszy jakieś ostre, raniące słuch słowa. Po suficie pląsały cienie, przywodzące na myśl stada wirujących owadów.
Coś z zewnątrz uderzyło o szybę. Napięty jak struna Soll zadrżał na całym ciele. Toria położyła mu dłoń na ramieniu, nie patrząc w jego stronę.
Wargi dziekana wykrzywiły się, jakby z wysiłkiem. Ognie świec rozciągnęły się niesamowicie i opadły, przybierając zwyczajny wygląd. Dziekan stał chwilę nieruchomo, potem ledwie dosłyszalnie wyszeptał:
– Podejdźcie.
Zdawało się, że woda zniknęła z czaszy, na jej miejscu pojawiło się lustro, białe i lśniące jak rtęć. Wodne Zwierciadło, pojął Egert.
– Dlaczego niczego nie widać? – spytała szeptem Toria. Egert niemal się oburzył, bo dla niego wystarczającym cudem było już samo zwierciadło. W tej właśnie chwili biała powierzchnia zadrgała i pociemniała. Pojawiły się w głębi noc i miotane wiatrem nagie gałęzie drzew, potem płomienie… Jeden, drugi, trzeci… Pochodnie. Nawet nie próbując analizować wizji, młodzieniec zadziwił się, że w tak małym, okrągłym lustrze pojawiło się coś niewiadomego, zachodzącego nie wiedzieć gdzie. Zauroczony magią i swoim uczestnictwem w tajemnicy, opamiętał się, słysząc dźwięczny okrzyk ukochanej.
– Łasz!
To jedno krótkie słowo otrzeźwiło go jak policzek. W zwierciadle majaczyły w niepewnym świetle pochodni ciemne, zakapturzone postaci. Niektórzy kryli pod kapturami twarze, inni odrzucili je do tylu. Całe zgromadzenie sług Łaszą wędrowało dokądś po nocy, a wicher łopotał ich szarymi opończami.
– Gdzie to się dzieje? – spytała strwożona Toria.
– Cisza – wycedził Łujan przez zęby. – Znika…
Obraz zbladł, jakby pokrywając się mleczną mgiełką, potem powróciła woskowo biała płaszczyzna i tylko w jej głębi błyskały jeszcze niewielkie ogniki.
– Zły dzień – wymamrotał dziekan, jakby zdziwiony tym, co zobaczył. – A raczej zła noc…
Wyciągnął ręce i rozpostarł dłonie nad zwierciadłem. Egert, zamierając, ujrzał przeświecające przez skórę żyły, ścięgna i mięśnie.
Zwierciadło zadrgało i znów pociemniało. Dziekan cofnął dłonie, jak oparzony. Egert znowu zobaczył ludzi z pochodniami. Zdawało się, że ich przybyło. Wszyscy poruszali się w dziwnym szyku, pochylając się regularnie, jakby oddając komuś pokłony.
– Egercie – zapytała cicho Toria – czy to jakiś obrzęd? Wiesz może, jaki?
Soll pokręcił przecząco głową. Samo przypomnienie o jego mimowolnych kontaktach z zakonem było dla niego przykrym zgrzytem. Panna zrozumiała swoją gafę i uścisnęła przepraszająco jego dłoń. Dziekan zerknął bystro na nich oboje i znowu się pochylił nad czarą.
Postaci tonęły w ciemności, to znów się z niej wynurzały. Wszystko pojawiało się w oderwanych fragmentach: czyjś bul w rozmiękłej glinie, mokra pola opończy… Nagle Egert drgnął, rozpoznawszy siwiznę Mistrza. Co pewien czas powracała gęsta mgła, a wówczas dziekan wyciągał ponownie dłonie, zgrzytając zębami. Zasłona ustępowała z niechęcią, jakby była dziełem zakapturzonych…
– Gdzie to się dzieje, ojcze? – znów zapytała córka. – Gdzie to jest? Co oni robią?
Dziekan tylko przygryzł wargi, próbując raz za razem przywołać umykającą wizję.
Dopiero nad ranem mgła całkowicie ustąpiła, poddając się woli umęczonego maga. W głębi czary noc także szarzała, bladły płomienie pochodni, a cała trójka mogła bez przeszkód obserwować niekończące się rytualne pokłony.
Mnisi stali wokół wyniosłego wzgórza. Egert rozpoznał to miejsce, pamiętał je z wycieczki z Toria nad rzekę. Zakapturzeni bezustannie rozkopywali ziemię wielkimi łopatami. Tu i ówdzie czerniały jej pryzmy, niczym kopce wykonane przez gigantycznego kreta. Można już było dostrzec wystające spod ziemi… Egert pochylił się do przodu, wytrzeszczając oczy… Pożółkłe kości i czaszki, bez wątpienia ludzkie i bardzo stare. Ziemia zalegała w pustych oczodołach.
– To – wykrzyknęła zdławionym głosem Toria – przecież tamto wzgórze…
Zwierciadło pękło. Woda trysnęła we wszystkie strony. Dziekan, tak zawsze spokojny i beznamiętny, teraz uderzał wodę dłońmi, krzycząc:
– Ha! Przejrzałem was, przeklęci! Przejrzałem, lecz przegapiłem!
Świece, które paliły się całą noc, wcale nie roniąc wosku, zgasły w tej chwili, jakby od jednego podmuchu wiatru. Mrugając powiekami, na poły oślepiony Egert, nie od razu dostrzegł w porannym półmroku wykrzywione goryczą oblicze dziekana.
– Przegapiłem… To moja wina. Szaleńcy… Nędznicy. Nie czekają wcale końca świata, lecz go przyzywają. Już przyzwali.
– To wzgórze… – powtórzyła jego córka ze strachem.
Dziekan chwycił się za głowę ociekającymi wodą rękami.
– To wzgórze, Egercie… Pochowano tam ofiary Czarnego Moru, gdzie było legowisko owego zła, ukryte przed ludźmi… Czarny Mór niegdyś spustoszył miasto, ale może także spustoszyć cały świat, jeśli się go nie powstrzyma… Lart Legiar go powstrzymał wiele lat temu. Teraz nikt tego nie zdoła. Teraz…
Zęby dziekana zadzwoniły, uderzając o siebie. Westchnął i podszedł do okna.
– Ależ, panie dziekanie – szepnął Egert, z trudem panując nad drżącym głosem – jest pan przecież wielkim magiem… Obroni pan miasto…
Łujan obejrzał się. Jego spojrzenie kazało młodzieńcowi zamilknąć.
– Jestem historykiem – oznajmił ponuro dziekan. – Uczonym. Nigdy jednak nie stałem się wielkim magiem i nigdy już nim się nie stanę. Pozostałem jedynie uczniem, czeladnikiem… Nie wielkim magiem! Nie dziw się, Torio. Nie patrz na mnie, Soll, z takim żalem! Jestem w stanie władać jedynie tym, czym zdołam. Rozum i wiedza uczyniły mnie magiem, lecz jedynie poślednim!
Przez jakiś czas w gabinecie panowała zupełna cisza. Potem, to ciszej, to głośniej, jeden za drugim, jakby przekazując sobie przestrach, a w końcu zgodnym chórem w całym mieście zawyły psy.
Kto mógł przypuszczać, że w lochach miejskich żyło aż tyle szczurów.
Na ulicach kotłowało się od szaroburych grzbietów. Psy szalały, usłyszawszy tupot drobnych łapek i szuranie długich ogonów, miotały się, rzucając ku drzwiom, ujadały i wyły aż do chwili, gdy w ścianę domu nie uderzył kamień, ciśnięty czyjąś drżącą dłonią. Najodważniejsi mężczyźni wychodzili z domów uzbrojeni w ciężkie pałki i tłukli ile sil nieprzebrane kolumny wąsatych, zębatych pyszczków.
Tego dnia ustały handel na rynku i praca w warsztatach. Nad miastem zawisł wszechogarniający strach, niczym dławiący obłok. Ulicami zawładnęły szczury. Zamknięci na głucho w domach ludzie bali się mówić głośno, większość bowiem miała wrażenie, że przez szczeliny w drzwiach i szpary w okiennicach wpełza do ich domów jakaś złowroga siła.
Mór pojawił się trzeciego dnia.
Ulice przestały być ciche. W ciągu kilku zaledwie godzin rozwarły się drzwi i okiennice, zza których wznosiły się ku niebiosom płacz i zgrzytanie zębów. Pierwsi, którzy zachorowali, następnego ranka byli już martwi, ci zaś, którzy się nimi opiekowali, sami legli, trawieni gorączką, bez żadnej nadziei na ratunek.
Читать дальше