Manewry odbywały się każdego roku. Ich celem było przypomnienie panom gwardzistom, że nie są tylko bandą hulaków i pojedynkowiczów, lecz formacją wojskową. Egert lubił ćwiczenia, podczas których mógł się wykazać męstwem, i zawsze cieszył się, gdy się zbliżały.
Tym razem się wcale nie cieszył.
Rana na policzku zabliźniła się tymczasem i prawie wcale nie bolała. Służący golił Solla ze szczególną ostrożnością. Gęsty zarost na brodzie i policzkach wydawał się nie licować z godnością arystokraty, dlatego też oficerowi nawet nie przyszło do głowy pokryć nim bliznę. Otoczenie przyzwyczaiło się powoli do jego nowego wyglądu, on sam także chwilami zapominał o ranie. Z każdym nowym dniem wzmagał się jednak dziwny niepokój w jego duszy, osłabiający pewność siebie.
W ciągu dnia czuł się jeszcze całkiem znośnie, wystarczyło jednak, że ciemność zaczynała gęstnieć, aby z czarnych szczelin wypełzał irracjonalny strach, gnający go do domu. Na rozkaz panicza służący przyniósł do jego pokoju cały zapas świec, jaki był w domu. I chociaż sypialnia Egerta jaśniała niczym sala balowa i tak wydawało mu się chwilami, że dziki z gobelinów wodzą za nim przekrwionymi ślepiami.
Pewnego wieczoru znalazł sposób na zwalczenie dziwnej przypadłości. Nakazał słudze, by przygotował posłanie wcześniej niż zwykle i położył się. Nie zasnął od razu, lecz z uporem leżał z zamkniętymi oczami. W końcu zapadł w drzemkę i udało mu się zasnąć.
Niebiosa, chyba lepiej już byłoby przesiedzieć całą noc w knajpie!
Coś mu się przywidziało w środku nocy. Oczywiście dawniej też miewał senne widzenia, raczej zwyczajne, mniej lub bardziej przyjemne: kobiety, konie, przyjaciele, karaluchy…
Kiedy się budził, zapominał zwykle o tych majakach, zanim zdążył zorientować się, że coś mu się w ogóle śniło. Tym razem zerwał się w ciemnościach cały mokry, z koszulą oblepiającą ciało, roztrzęsiony jak zmokły szczeniak.
Bez wątpienia dawno zapomniane opowieści o okropnościach Czarnego Moru wychynęły z zakamarków pamięci, nie wiedzieć gdzie zasłyszane historie staruszków, baśnie, które wyśmiewał, będąc jeszcze podrostkiem… Ujrzał we śnie, jak po jego domu przechadza się dziwne stworzenie w usmolonym chałacie, z twarzą obwiązaną czarnymi od smoły szmatami. W ręce trzymało narzędzie, przypominające widły z bardzo długimi, zagiętymi hakami, niczym ogromna ptasia łapa. Dom był pusty. Cudak wszedł do salonu. Klawesyn miał otwarte wieko, a w blasku świec siedziała przy nim matka Egerta, kładąc palce na klawiaturze. Jej dłonie były suche, zżółkłe, jakby martwe… Przybysz uniósł grabie i wtedy matka przewróciła się na bok jak drewniana figura. Smolisty osobnik zgarnął trupa metalowymi zębami, jak ogrodnik zgarniający zeszłoroczne listowie.
Egert nie mógł dłużej wytrzymać w ciemności. Chciał jak najszybciej zapomnieć senną marę! Zapalił jedną, potem drugą świecę. Z mroku wynurzył się portret: białowłosy chłopiec u nóg kobiety. Soll zamarł na chwilę, wpatrując się w młodą twarz matki. Oczekiwał, że go obroni, jak kiedyś, w dzieciństwie… Gdzieś cykały świerszcze, za oknem wciąż panowała głęboka noc. Rzucił się w stronę obrazu, przyciskając lichtarz do piersi. W tej samej chwili malowane oblicze nagle strasznie się zmieniło, wykrzywione wściekłością…
Zbudził się ponownie, krzycząc przeraźliwie, tym razem naprawdę. Za oknami panowała ciągle ta sama gęsta, smolista i duszna noc.
Zapalił świece drżącymi rękoma. Zaczął miotać się po sypialni, klapiąc o podłogę bosymi stopami, obejmując z całych sił rozedrgane ramiona. Czyżby był to dalszy ciąg snu? Czy już do końca życia będzie budził się, przechodząc z jednego koszmaru w drugi? Co będzie jutro? Co znowu mu się przyśni?
Świt zastał go w fotelu: skurczonego, zapadłego w sobie, roztrzęsionego.
W ciągu kilku następnych dób wypadł mu nocny patrol. Ucieszyło go to, gdyż od czasu pamiętnego sennego koszmaru sam widok pościeli był dlań nieprzyjemny. Lepiej już przepędzić noc w siodle z bronią w ręku, niż znowu zmagać się ze zwodniczym pragnieniem, by świece w sypialni płonęły aż do świtu!
Patrolowali w piątkę pod dowództwem Egerta, co umożliwiała jego ranga porucznika. Wraz z nim byli Karwer, Lagan i jeszcze dwóch całkiem młodych, szesnastoletnich gwardzistów.
Patrol był nieodłączną częścią nocnego życia Kawarrena. Większość mieszkańców stwierdzała nie bez dumy, że może zasnąć spokojnie, słysząc za oknami stukot końskich kopyt i ciche rozmowy patrolujących. Rzadko pojawiały się prawdziwe kłopoty. W mieście nie było zbyt wielu rzezimieszków albo też uprawiali swój proceder po cichu, albo po prostu wiedzieli, że z gwardzistami nie ma żartów.
Odebrawszy, jak zwykle, błogosławieństwo od kapitana, panowie gwardziści wyruszyli na miasto: Egert z Karwerem przodem, za nimi Lagan z młodymi, Olem i Bonifortem. Krążąc zaułkami wokół ratusza, skierowali się ku bramie miejskiej. Okna w domach gasły jedno po drugim, zewsząd słychać było zgrzyt zasuwanych wrzeciądzów i trzask zamykanych okiennic. Tawerna przy bramie nadal działała. Kawalkada jeźdźców przesunęła się przed szerokimi, dębowymi drzwiami. Kusiło ich, by zajrzeć na chwilkę, pozdrowić właścicielkę i pożartować z uroczymi dziewczętami, Itą i Fetą. Ostatecznie obowiązek wziął górę nad tą zachcianką i patrol miał już jechać dalej, kiedy z karczmy wytoczył się właśnie ktoś kompletnie pijany.
W ciemności pijanica nie miał rodu ani nazwiska, trudno było rozeznać, czy jest arystokratą, czy też z ludu. Karwer podjechał do niego, pohukując. Gwałtownie ściągnął wodze i rumak stanął dęba tuż przed samym nosem półprzytomnego hulaki, nie wywracając go, lecz dając mu powąchać końskiego potu i śmiertelnie strasząc. Gwardziści zaśmiali się, a pijak siadł na jezdni, wydając dziwny, nieartykułowany dźwięk. Zadowolony Karwer cofnął konia do szeregu. Wszyscy spojrzeli na Solla, gdyż to właśnie on nauczył kiedyś tej sztuczki kolegę.
Ruszyli dalej. Miasto spowijały ciemności i tylko pochodnie w dłoniach patrolujących i rzadko przebłyskujące przez gęste chmury gwiazdy oświetlały czarne fasady uśpionych kamienic. Jechali w milczeniu. Pod końskimi kopytami dźwięczał miejski bruk. Egert niechętnie śledziłby cienie, pląsające w głębi ulicy, wolał więc patrzeć w dół na kocie łby.
Przepływająca pod nim jezdnia skojarzyła mu się z rzeką, po której pływały lodowe kry. Kamienie brukowe napierały na siebie ostrymi krawędziami, jakby czyhając na ofiarę. Drżąc lekko, oficer spostrzegł to, czego wcześniej nie zauważał. Kiedy to zrozumiał, przeraził się swą uprzednią ślepotą. Brukowce były wraże i śmiertelnie niebezpieczne. Człowiek, który spadłby na nie, dajmy na to z końskiego grzbietu, był w zasadzie stracony.
Jechali dalej. Koń Egerta stukał o bruk kopytami tak samo jak inne, lecz jego właściciel nie widział już niczego wokół. Ściskając wodze spotniałymi dłońmi, ten urodzony jeździec zaczął lękać się panicznie upadku.
Zdawało mu się, że słyszy powtarzający się monotonnie chrzęst pękających kręgów szyjnych. Kamienie brukowe dalej czyhały, kiedy głowa oficera roztrzaska się o nie jak spadły arbuz. Pot spływał strugami po plecach porucznika, chociaż noc była raczej chłodna. Mijając kolejne skrzyżowania zdążył umrzeć już tysiąc razy, aż wreszcie koń zaczął to odczuwać, jakby złe samopoczucie jeźdźca się mu udzieliło.
Kawalkada akurat zawracała. Koń oficera drgnął niespokojnie. To wystarczyło, żeby słabnący Soll zwalił się z siodła na ziemię.
Читать дальше