Łańcuszek gwardzistów coraz bardziej malał po tej stronie. Młodzieńcy, którzy po raz pierwszy przeszli dziś ową próbę, podskakiwali radośnie po drugiej stronie, wzywając okrzykami pozostałych do wejścia na kładkę. Zbliżała się kolej Egerta. Chłopcy stajenni, którzy dawno mieli odprowadzić konie, czekali jeszcze, mając rzadką okazję zobaczyć nowy popis zręczności porucznika Solla.
Karwer, ostatni z poprzedzających Egerta, wszedł na pień. Początkowo szedł powoli, dosyć rozważnie, mniej więcej pośrodku potknął się jednak lekko i dokończył przejście rozpaczliwie machając rękami. Dawniej jego starszy kolega nie omieszkałby zagwizdać pogardliwie na chwiejącego się przyjaciela, tym razem jednak, robiąc krok w stronę kładki, wstrzymał tylko oddech.
Pozostali gwardziści byli już po drugiej stronie i wszyscy patrzyli wyczekująco na swego idola.
Zmusił się, by iść dalej. Wielkie nieba, czemu tak drżą mu kolana?!
Oblizał spierzchnięte wargi i zrobił kolejny krok. Zachwiał się, łapiąc dłońmi powietrze. Na tamtym brzegu rozległy się śmiechy: koledzy uznali, że zręcznie parodiuje tych, którzy gorzej sobie radzili.
Zrobił jeszcze pół kroku. Ujrzał przed oczami duszy kamieniste dno wąwozu i swoje okrwawione ciało, leżące na kamieniach…
Uniósł zasmucone oczy na niebezpieczne przejście i podjął decyzję.
Cofnął się szybko i złapał nieco teatralnym gestem za pierś w okolicy serca. Zadrżał, jakby wstrząsany konwulsjami i zeskakując z kłody, upadł na ziemię.
Miotając się na posłaniu zeszłorocznego listowia usiłował niejasno wyobrazić sobie boleści, o których do tej pory tylko słyszał, gdy mówiono o ataku padaczki. Dobrze byłoby mieć pianę na wargach, lecz w ustach akurat było sucho jak w wyschłej studni, tak więc niedostatek symptomów trzeba było nadrobić gwałtownością ruchów.
Zdziwione śmiechy z przeciwległej krawędzi zamieniły się w okrzyki przerażenia. Pierwszy podbiegł do niego tenże podrostek, któremu powierzył swego konia. Wielkie nieba! Solla aż piekły uszy ze wstydu i poniżenia, lecz nie miał wyboru. Wił się i miotał niczym wyrzucona na brzeg ryba, charcząc i zachłystując się, dopóki kapitan z Karwerem i Dronem nie otoczyli go ze wszystkich stron. Dziesięć minut trwało przywracanie go do przytomności. Ściskając zęby i wywracając oczy Soll starał się jak najbardziej przypominać na pół martwego. O ile jednak prawdziwi nieboszczycy w takich sytuacjach stygną i zaczynają sinieć, Egert purpurowiał ze straszliwie palącego go wstydu.
Przejęty nagłym atakiem porucznika, kapitan natychmiast odesłał go do miasta. Chciał początkowo dać choremu towarzysza, lecz Egert zdołał się od tego wymówić. Dowódca uznał, że nawet w tak ciężkiej niemocy jeden z jego najlepszych gwardzistów wykazuje prawdziwe męstwo.
Ojciec Solla przejął się tym zdarzeniem nie mniej od kapitana. Ledwie Egert zdążył ściągnąć buty i opaść na fotel, kiedy usłyszał stukanie do drzwi, miarowe, lecz stanowcze. Na progu stanął Soll senior, a za nim wszedł niewysoki człowieczek w długim chałacie lekarza.
Egert zmuszony był opowiedzieć o swoim niedomaganiu i dać się zbadać.
Medyk starannie ostukał go małym młoteczkiem, osłuchał, obmacał, a nawet obwąchał. Później zaglądał mu badawczo w oczy, odciągając dolne powieki. Egert odpowiadał przez zaciśnięte zęby na drobiazgowe pytania, przy czym niektóre sprawiały, że się rumienił. Nie chorował dotychczas. Rany? Najwyżej parę draśnięć. Blizna na policzku? Niefortunny wypadek, o którym zdążył zapomnieć.
Soll senior wielce się niepokoił. Omal sobie nie powyłamywał palców. Badając jamę ustną pacjenta, lekarz prawie urwał mu język. Otarł później dłonie śnieżnobiałą ściereczką i zaproponował z westchnieniem klasyczną kurację, rekomendowaną przez wszystkich zakłopotanych doktorów: puszczanie krwi.
Chwilę potem dostarczono do sypialni sporą miednicę. Lekarz otworzył swą czarną torbę i wyłożył na czysty obrus lśniące w słonecznym blasku lancety i skalpele. Zadźwięczały małe, szklane bańki. Staruszka służąca przyniosła świeże prześcieradło.
Owe przygotowania sprowadziły na Egerta czarną rozpacz. Chwilami dochodził do wniosku, że lepiej już byłoby wrócić na manewry. Ojciec, uradowany, że może chociaż w niewielkim stopniu wesprzeć cierpiącego syna, dopomógł mu zdjąć koszulę.
Przygotowania były skończone. Kiedy jednak młodzieniec ujrzał okrutne ostrze w dłoni lekarza, zrozumiał, że nie obejdzie się bez rozlewu krwi.
– Mój synu – szepnął zatroskany ojciec – rzeczywiście jesteś bardzo chory…
Wcisnąwszy się w kąt, zasłaniając ciężkim świecznikiem, Egert wyjęczał:
– Nie chcę… Zostawcie mnie w spokoju!
Stara klucznica poruszała bezgłośnie ustami. W drzwiach sypialni stanęła niemłoda już kobieta, matka Egerta.
Lekarz rozejrzał się wokół po wszystkich obecnych, potem znów spojrzał uważnie na półnagiego pacjenta, którego wspaniałe mięśnie wyraźnie rysowały się pod gładką skórą. Wzruszył ramionami z rezygnacją.
– Niestety…
Narzędzia wróciły do torby. Rozstrojony Soll starszy daremnie usiłował wydobyć z doktora, co mogło znaczyć owo „niestety”? Czy z Egertem jest naprawdę źle?
Lekarz spakował spokojnie instrumenty, potem zaś pokręcił głową i rzekł, jakby bardziej do dzików na gobelinach, niż do rodziny Sollów:
– Młody człowiek jest… hm, hm… w zasadzie zdrowy. Tak, proszę państwa… Lecz jeśli przeżywa jakieś duchowe niepokoje, to już nie jest kwestia medyczna.
*
Wielkie nieba! Mężny Harsie, Opiekunie Wojowników, jak mogłeś do tego dopuścić?
Porucznik Egert Soll był głęboko zraniony, zwłaszcza jeśli chodziło o jego miłość własną. Najbardziej niemiły w tym wszystkim był fakt, że godność oficera została naruszona nie przez kogoś obcego, lecz jakby od środka.
Całą godzinę przestał przed zwierciadłem, przyglądając się sobie badawczo. Z lustrzanej tafli spoglądał na niego pozornie ten sam, dobrze znany stary znajomy: szaroniebieskie oczy, jasne włosy i zrastająca się rana na policzku. Będę miał szramę, stwierdził, wodząc palcem po skaleczeniu. Miał więc nowy znak szczególny. No cóż, blizna na twarzy mężczyzny świadczy o jego męstwie…
Nachuchał na lustro i zrobił palcem ukośny krzyżyk na zaparowanej powierzchni. Za wcześnie popadać w rozpacz. Jeśli nawet jego dusza jest chora, wiedział, jak ją uleczyć.
Zmieniwszy płócienną koszulę na jedwabną, Egert wyszedł z domu, nie słuchając napomnień zatroskanego rodzica.
Każdy gwardzista wiedział, że żona kapitana, piękna Dilia, miała słabość do porucznika Solla. Dlaczego nie dowiedział się jeszcze o tym sam kapitan, pozostawało zagadką.
Wizyty u Dilii dostarczały Egertowi podwójnej satysfakcji, ponieważ, radując się gorącymi objęciami kapitanowej, upajał się także ryzykiem i własną arogancją. Szczególnie lubił całować kobietę, nasłuchując przybliżających się na schodach kroków jej męża. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli dowódca podżegany zazdrością nakryje porucznika w swoim łóżku. Nawet żelazne nerwy kapitanowej chwilami nie wytrzymywały, kiedy podejrzliwy małżonek pukał do drzwi sypialni. Egert śmiejąc się, wyskakiwał przez okno lub do komina, chwytając odzież po drodze. Ani razu nie zdarzyło się łotrzykowi zgubić guzika czy sprzączki, nie potknął się na parapecie i nie uczynił zbędnego hałasu… Zastygła Dilia słyszała tylko szmer pod oknem i ciężkie kroki męża koło łoża. Kolejny raz czujny małżonek nie znalazł ani śladu obcego mężczyzny.
Читать дальше