Całkiem zmiękł, jak wypatroszony flak. Wszystko było na próżno: kolejne usiłowania okazały się bezpłodne, wręcz żałośnie śmieszne. Egert Soll, najlepszy kochanek w mieście, skazany był tym razem na klęskę.
Dilia zaśmiała się gorzko.
Egert zerwał się, porwał kłąb odzieży i skoczył do okna. Po drodze zgubił połowę ubrań i potrącił stolik, zwalając na podłogę tacę z winem i owocami. Wskoczywszy na parapet, przestraszył się wysokości pierwszego piętra, lecz za późno było się zatrzymywać. Wyskoczył za okno z rozpędu i wylądował gołym zadkiem na klombie, łamiąc rododendrony i zasługując na wieczystą klątwę ogrodnika. Ubierał się w biegu, plącząc rękawy i nogawki, płacząc ze wstydu. Biegł ile sił w nogach do domu. Na jego szczęście do świtu pozostało jeszcze parę godzin i nikt nie zobaczył słynnego porucznika w tak żenującej sytuacji.
Kiedy gwardziści wrócili do miasta pospieszyli przede wszystkim dowiedzieć się o zdrowie porucznika Solla. Blady i osłabiony Egert z kwaśnym uśmiechem zapewnił przybyłych, że jego stan się poprawia.
Plotka o kompromitacji z Dilią stała się pożywką dla nieprzyjaznych języków już następnego dnia i przekazywano ją sobie z prawdziwą satysfakcją, lecz większość w głębi duszy w nią nie wierzyła, uważając, że podła kapitanowa mści się na byłym amancie.
Jedyną pociechą dla Solla okazała się samotność. Spędzał kolejne dni zamknięty w swoim pokoju albo błąkając się po opustoszałych ulicach. W trakcie owego wałęsania się przyszła mu do głowa myśl straszna w swej prostocie: a co będzie, jeśli to, co się z nim dzieje, nie jest tylko przejściowym niedomaganiem, ale będzie go nękać ciągle, całymi miesiącami albo latami?
Został na jakiś czas zwolniony od zbiórek i patroli. Starannie unikał towarzystwa kolegów, a o spotkaniu z jakąś kobietą bał się nawet myśleć. Zaniedbana szpada stała w kącie, jak ukarany dzieciak. Cały dom wypełniały ciężkie westchnienia Solla seniora. Podobnie jak jego syn rozumiał, że ta sytuacja nie może ciągnąć się zbyt długo. Egert będzie musiał w końcu wyzdrowieć albo opuścić pułk.
Czasem pod drzwiami pokoju syna pojawiała się matka. Stała kilka minut, potem powoli odchodziła do swoich komnat. Pewnego razu natknęła się na Egerta w salonie. Tym razem nie milczała, jak zwykle, lecz ostrożnie dotknęła mankietu jego koszuli.
– Co się z tobą dzieje, synku?
Stając na palcach, położyła mu dłoń na czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie ma gorączki.
Ostatni raz pytała go o coś pięć lat temu. Od dawna odwykł rozmawiać z własną matką i zapomniał dotyku jej drobnych palców na czole.
– Egercie… co się stało?
Stropiony, nie zdobył się nawet na jedno słowo w odpowiedzi.
Od tego czasu zaczął także unikać rodzicielki. Jego samotne przechadzki stawały się coraz bardziej przygnębiające. Pewnego razu, sam nie wiedząc jak, zabłądził na miejski cmentarz.
Ostatni raz był tutaj jako dziecko. Wszyscy jego krewni i przyjaciele wciąż żyli na szczęście, dlatego też Egert nie rozumiał tych, którzy odwiedzali miejsce ostatniego spoczynku. Znalazłszy się za płotem, zadrżał i zatrzymał się. Cmentarzysko zdało mu się czymś dziwnym, przerażającym, jakby nie z tego świata.
Kaleki stróż wyjrzał ze swojej budki i skrył się zaraz. Egert zamierzał się wycofać, ale zamiast tego ruszył powoli ścieżką między mogiłami.
Groby bogaczy były przyozdobione marmurem, biedniejszych granitem, zdarzały się też figury wyciosane z drewna. Prawie wszystkie jednak były tradycyjnym wyobrażeniem znużonych ptaków, przysiadłych na nagrobkach.
Szedł dalej. Od dłuższej chwili czuł się nieswój, lecz jak zaczarowany nie potrafił przestać czytać kolejnych, na wpół startych napisów. Spadł nagły deszcz. Jego krople ściekały po kamiennych dziobach i bezradnie spuszczonych skrzydłach, spływały strużkami między wbitymi martwo w grobowe płyty szponami… Zza szarej zasłony, która przesłoniła światło dnia, przed oczyma Egerta wychylały się orły spoczywające na marmurowych płytach, a także mniejsze ptactwo, jaskółki, czy też bezgłowe żurawie. W dużych grobowcach z ogrodzeniem pochowane były całe rodziny. Na jednym z nich siedziały nieruchomo dwa przytulone do siebie gołębie, do innego przywarła zmęczona sikorka. Zalany strugami wody napis zatrzymał na chwilę porucznika: „Znowu pofrunę…”.
Deszcz spływał po twarzy Solla. Zmusił się, by zawrócić w stronę wyjścia. Z ziemi unosiła się wilgotna, siwa mgiełka.
Zatrzymał się na samym brzegu cmentarza.
Na poboczu ścieżki znajdowała się świeża mogiła bez żadnej rzeźby, przykryta gładką granitową płytą. Odczytał napis: „Dinar Darran”.
Tylko tyle. Nic więcej. Może to ktoś inny, pomyślał zasmucony Egert. Może jakiś inny Dinar…
Zbliżył się, z trudem powłócząc nogami. Dinar Darran. Kareta u wejścia „Wspaniałego Miecza” i panna niezwykłej urody. Krzywa linia przed noskami oficerskich botfortów. Czerwone wypieki na jej policzkach. „Dinarze?!”.
Soll wzdrygnął się, tak wyraźnie usłyszał głos Torii. Jakby dźwięk tłukącego się szkła… Dinarze?! Dinarze?! Dinarze?!!!
Na tym grobie nigdy nie usiadł rzeźbiony ptak.
Stróż ponownie wychylił się ze swej budki, nie spuszczając z Egerta zdziwionego, uważnego spojrzenia.
Soll odwrócił się i uciekł ile sił w nogach.
Dni mijały. Co pewien czas zjawiał się goniec od kapitana z ciągle tym samym pytaniem: jak czuje się porucznik Soll i czy jest w stanie wrócić do służby? Posłaniec odchodził jak niepyszny z ciągle tą samą odpowiedzią: porucznik czuje się trochę lepiej, ale wrócić do służby jeszcze nie może.
Parę razy pojawił się także Karwer. Za każdym razem przyszło mu wysłuchać przeprosin, przekazanych przez służącego: że młody panicz jest niestety nadal zbyt osłabiony, nie może więc osobiście spotkać się ze starym przyjacielem.
Gwardziści powoli przyzwyczajali się popijać bez Solla. Jakiś czas zajmowali się historią jego nieszczęśliwej miłości, lecz z czasem temat zniknął sam z siebie. Posługaczka Feta w tawernie u bramy miejskiej niekiedy ciężko wzdychała potajemnie i ocierała załzawione oczy, ale wkrótce się pocieszyła towarzystwem innych przystojnych mężczyzn z epoletami na ramionach.
W końcu posłaniec od kapitana zadał sakramentalne pytanie trochę inaczej: czy porucznik Soll w ogóle jest w stanie kontynuować służbę? Po chwili zastanowienia, Egert odpowiedział twierdząco.
Następnego dnia został wezwany na ćwiczebne walki. Były one toczone za pomocą przytępionego oręża i zawsze prowokowały ironiczne uwagi Egerta: jak niby można nauczyć się unikać niebezpieczeństwa mając w ręku tępe ostrze? Obecnie sama myśl o tym, że trzeba będzie stanąć oko w oko z uzbrojonym przeciwnikiem wywoływała u niego dreszcz strachu.
Następnego ranka po bezsennej nocy posłał do koszar sługę z wieścią, że jego stan się pogorszył. Goniec wychodził już z domu, lecz nie zdołał go na dobre opuścić, ponieważ powstrzymał go od tego zagniewany Soll starszy.
Mocno chodziły mu szczęki, gdy ponury jak chmura gradowa stanął w drzwiach pokoju syna.
– Mój synu… najwyższy czas na coś się zdecydować. – Westchnął głęboko. – Zawsze uważałem, że wyrosłeś na prawdziwego mężczyznę. Co ma oznaczać ta twoja dziwna choroba? Czyżbyś miał zamiar odejść z pułku, w którym służba jest najwyższym zaszczytem dla każdego szlachetnie urodzonego młodzieńca? Mam nadzieję, że tak nie jest. Jak jednak wyjaśnić twą odmowę zjawienia się na ćwiczeniach?!
Читать дальше