Razem z uciekinierką zniknęła część jej rzeczy i wszystkie ozdoby, otrzymane od matki. Panienka nie zamierzała robić przedstawienia ze swej ucieczki. Najwidoczniej ktoś na nią oczekiwał po tamtej stronie muru.
Ta myśl dręczyła Tantalę. Kto mógł czekać na głupiutką bogatą pannę za drzwiami ojcowskiego domu? Można było snuć różne przypuszczenia. Wolała nie omawiać ich z Egertem, który i tak wszystko pojmował. Cienie wokół jego oczu wciąż się pogłębiały.
Wysłano trzech gońców do okolicznych miast. Każdy, kto doprowadziłby do domu zaginioną Alanę Soll, otrzymałby sowitą nagrodę. Zatrzymywano rozmaite włóczęgi, w tym dziesięcioletnią smarkulę i wiekową babinę. Pojawiły się liczne świadectwa, że widziano Alanę tu i tam, często jednocześnie w oddalonych od siebie miejscach. Pułkownik Soll pojechał zobaczyć wyłowioną z rzeki topielicę. Wrócił z tak chmurnym obliczem, że Tantala przysięgła sobie wychłostać Alanę do krwi. Niech się tylko pojawi, a dostanie za swoje. Oby tylko wróciła żywa…
Piątego dnia od zniknięcia Alany pojawiły się wreszcie jakieś sensowne informacje. W gospodzie „Waleczny Trzmiel" przebywała jakiś czas trupa wędrownych komediantów. Ktoś widział w ich kompanii dziewczynkę podobną do córki Solla.
Grupa opuściła miasto wczesnym rankiem dokładnie tego dnia, gdy zniknęła Alana. Oberżysta, przyparty do muru, nie potrafił jednak powiedzieć, czy dziewczyna odjechała z aktorami. Wyjechali, gdy jeszcze było ciemno, na dwóch krytych wozach.
Godzinę po tym przesłuchaniu z miasta wyjechał niewielki konny oddział. Strażnicy spieszyli odnaleźć w pajęczynie dróg dwa malowane wozy, a w jednym z nich dorastającą pannicę.
Na czele pędził, bezlitośnie popędzając konia, pułkownik Egert Soll.
Wszystkie moje zamiary wzięły w łeb i zmuszony byłem oprzytomnieć.
Zamiast bogatej wdówki mogłem położyć głowę pod topór, w dodatku za niepopełnioną zbrodnię. Uciekałem pięć dni, byle jak najdalej od władztwa księcia Tristana. Szóstego dnia klacz ledwie powłóczyła nogami i oboje padaliśmy ze znużenia.
Pożółkłe liście opadły z drzew, a na zżętych polach snuły się białe nitki babiego lata. Spoglądałem na to wszystko szeroko otwartymi oczyma: każdy spadający liść był ulatującą sekundą. Nieubłagany czas. Wędrowałem wraz z moją kobyłką wśród postępującej jesieni i być może była to ostatnia jesień w mym życiu.
Zadrżałem i wyciągnąłem zza pazuchy mój kalendarzyk.
Jesień… Dziecięca dłoń narysowała w tym miejscu pyzate chmury z wielkimi, okrągłymi, jakby krowimi oczami, z których strumieniami lały się deszcze. Co mam robić? Usiąść na ziemię i płakać?!
Trzeba będzie zbierać po trochu nieosiągalną sumę i znosić jak pszczoła do ula do swego zapuszczonego zamku, aby później pasiecznik mógł napełnić beczułki złocistym miodem.
– Poszła! – zawołałem i umęczona kobyła, smagnięta po wronim zadzie, pobiegła szybciej.
Padało całą noc.
Wilgoć wypełzała z podziemi, przenikała szczeliny, występując plamami na kamiennych murach. Do mrozów było jeszcze daleko. Nieprędko jeszcze szyby pokryją się szronem. Na zewnątrz leje deszcz, w środku unosi się para oddechu.
Zamarzał. Obejmował ramiona rękami, pocierał gładką potylicę i głęboko wzdychał. Zamarzał.
Trzy lustra w salonie zmętniały jak ślepe źrenice albo szyby zasnute mgłą, gęstą jak zsiadłe mleko lub roztopiony wosk.
Przetarł szmatką lustrzaną taflę. Postronnemu widzowi mogłoby się zdawać, że gospodarz wziął się za porządki i ścierał kurze.
Nie było jednak osób postronnych.
Potarł jeszcze parę razy. Cienka warstwa, oddzielająca jego dłoń od kłębiącego się w głębi oparu, zrobiła się jeszcze cieńsza. Mieniła się tęczowo, niczym bańka mydlana i po chwili pękła. Tafla rozlazła się, zwijając na brzegach, a wówczas szara masa wydostała się na wolność.
Mglista macka spłynęła na podłogę. Ciężkie kłęby zaczęły ścielić się po posadzce, wydając się patrzącemu z góry obłokami. Zamąconemu umysłowi wydało się, że frunie po niebie z szeroko rozpostartymi rękoma, nie widząc ziemi przez grubą warstwę chmur, chociaż na pewno tam była…
– Amulet – powiedział głucho.
Mglista zasłona rozchyliła się. Daleko w dole, na zielonym kobiercu błyszczała złota płytka ze skomplikowanym wycięciem. Wyciągnął rękę. Kurtyna chmur zamknęła się znowu.
Musnął dłonią gładkie czoło. Nie było lotu ani obłoków, tylko lustro napęczniałe jak poduszka i wylewające się z niego mgliste kłęby. Pokój pławił się i tonął we mgle.
Podniósł głowę.
Szary słup, wznoszący się niemal do sufitu. Niewyraźnie majacząca ludzka twarz. Młoda, lecz bardzo sroga. Złota iskra pobłyskująca pośrodku piersi.
Ostrożnie wciągnął powietrze. Mgła wypełniała płuca, utrudniając oddychanie.
W oparze jawiły się jeszcze trzy postacie. Trzy kobiety. Jedna mniejsza, druga większa, trzecia… Trzecia była rozmazana, chwiejna, pochylona ku ziemi.
Zmrużył powieki.
Łączące nici.
Wszystkie trzy były związane z posiadaczem złotej iskry. Nici przeznaczenia zdawały się tak mocne, że trudno było uwierzyć, iż stworzyła je mgła…
A zresztą, mglisty opar tworzy tylko cieniste odbicie.
Usłyszał mgliście trzy imiona i zdołał je zapamiętać.
Tracąc świadomość, uśmiechnął się z satysfakcją.
Teraz wiedział wszystko.
Wróciłem do rodowego zamku wilgotnym jesiennym wieczorem, ale nie byłem sam. Przyjechali ze mną rzeczoznawca, handlarz nieruchomości i napalony kupiec, ewentualny nabywca.
Cóż mi pozostawało?! Robiłem wszystko, co mogłem. Dawałem lekcje szermierki, grałem w kości, uczyłem dobrych manier młode panny, udawałem uczonego, kuglarza, czarownika i oberwańca, lecz nie przyniosło mi to wcale upragnionej góry pieniędzy.
Od Nocy Sądu minęły dwa miesiące i trzy tygodnie. Od mej wizyty u Czarno Tak Skoro równo sześćdziesiąt siedem dni.
Było mi wstyd. Czułem się bardzo źle, sprzedając zamek, lecz było to jedyne rozwiązanie, jakie mi przyszło do głowy.
Sługa Iter, którego poinformowałem oschle o naszym położeniu, rozdziawił usta, rozłożył ręce i tak już pozostał.
Cała trójka przechadzała się po rezydencji, oglądając gospodarskim okiem komnatę za komnatą, wytrzeszczając oczy na kolekcję rodzinnych portretów, nie przepuszczając żadnej szpary ani kącika. Miałem wrażenie, jakby obmacywali mnie samego. Zacisnąwszy zęby, cierpiałem w milczeniu.
Kupiec był z tych, któremu dla pełni szczęścia brakowało tylko pochwalenia się arystokratyczną parantelą. Łaził po zamku, uśmiechając się błogo i chmurząc na przemian, chwilami cmokając z zachwytu. Zamek mu się podobał, jednak jako doświadczony negocjator potrafił doskonale ukrywać swoje prawdziwe odczucia.
– Budowla wymaga remontu – oświadczył smutno rzeczoznawca.
– Była już o tym mowa – potwierdziłem ponuro. – Remont to wasza sprawa. Zamek stał setki lat, mieszkał tu ród barona Jimeneza, a potem potomkowie Maga z Magów Damira. On sam także tu mieszkał. Mury są mocne, fosy głębokie, przetrzymają każde oblężenie…
– Woda wyschła – westchnął rzeczoznawca z taką rozpaczą, jakby chodziło o czyjąś wyschłą krew.
– Właśnie – zainteresował się niespokojnie kupiec – czy most zwodzony można znów uruchomić?
Wzruszyłem ramionami. Poczułem silne pragnienie, by transakcja nie doszła do skutku. Żeby zamek nie przypadł im do gustu albo żebyśmy się nie dogadali co do ceny.
Читать дальше