Chciałem dodać jeszcze: „żebyś się nimi udławił", lecz powstrzymałem się w ostatniej chwili. Nie jesteśmy przekupkami.
– Nie potrzebuję pieniędzy – oznajmił.
Skrzywiłem się. Wiedziałem, czego mu trzeba.
– Nie potrzebuję pieniędzy – powtórzył ze smutkiem. – I tak mam wszystko, co można kupić za złoto. Chociaż granica między „możliwym do kupienia" a „nieosiągalnym" jest tak trudno uchwytna.
Wciąż nie widziałem jego twarzy.
– Nie jestem próżny, jak ci się zdaje, Retano. Wszystko na tym świecie ma swoją cenę. Nawet to, czego nie można kupić. Nie masz racji, nie lubię „tanich efektów".
Poczułem się niezręcznie. W głosie tamtego nie brzmiał żaden nacisk, raczej znużona i pełna godności uraza.
Strasznie obraźliwi są ci magowie, pomyślałem ze zdumieniem. Czyżby tylko mi się wydawało, że jest niewzruszony i zimny jak głaz? Czy może chciałem go za takiego uważać?
– Zapewne nie mam racji – odrzekłem pojednawczo. Milczeliśmy jakiś czas.
Ciekawe jak sobie daje radę w ogóle bez ognia? Nigdy nie grzejąc się u kominka? Nie siedząc przy ognisku?
Całkiem samotnie, bez jednego sługi. Tylko w towarzystwie wrony.
– Nie chciałem cię urazić – wymamrotałem usprawiedliwiająco.
Jego oczy błysnęły w ciemności jakby ironicznie.
– Pomogę ci, Retano… ale ty też mi pomożesz. Nie chodzi o służbę, niezręcznie się wtedy wyraziłem, dlatego wszystko poszło nie tak. Usługa za usługę. To się chyba nie sprzeciwia twoim zasadom?
Spuściłem oczy. W ostatnim pytaniu słychać było jawne szyderstwo.
– W pewnym mieście – podjął gładko – mieszka pewna szacowna rodzina i chciałbym, żebyś się w nią wżenił.
– Tylko tyle? – zapytałem po chwili.
Mrugnął sowim okiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby w tej chwili zahuczał jak puszczyk.
– Dziwni z was ludzie – mruknął pod nosem. – Co wypada, a co nie wypada potomkowi Rekotarsów. Sam przecież chciałeś się żenić z bogatą wdową…
Zadrżałem.
– Może potrzebujesz czasu do namysłu? – zainteresował się troskliwie. – Dzień, dwa, może cały tydzień? Zostało ci przecież jeszcze dziewięć miesięcy.
– Po co ci to? – głucho spytałem. – Na co ci taka usługa?
– To proste.
Pochylił się, nie zdejmując brody ze splecionych palców.
– Zażądasz jako posagu księgę napisaną przez dziadka tej panny i zatytułowaną O magach. Naturalnie chodzi o kopię, nie oryginał. Zawieziesz do swego zamku, który na szczęście ciągle jest twój. Panna dla ciebie, księga dla mnie zamiast zapłaty. A zamiast dziewięciu miesięcy cała wieczność. Długie życie, prawie nieśmiertelność…
– Jesteś magiem, cóż to za problem dla ciebie zdobyć jakąś książkę?
Wstał, zręcznie jak kot. Nagle okazało się, że stoi u okna. Czarna sylwetka na ciemnym tle z matowo błyszczącą czaszką.
– To już nie twoja sprawa, Retano. Zrobisz to, czy nie? A może nadal będziesz gonił za pieniędzmi? Albo szukał innych magów, żeby znów do mnie wrócić przed upływem terminu z oczami pełnymi przerażenia?
Położyłem dłoń na piersi. Nie po to jednak, by komasować słabo bijące serce, lecz dotknąć drewniany kalendarzyk za pazuchą, w którym każdy upływający dzień zaznaczony jest wyraźną kreską.
– Na długie życie przyda się żona – oświadczył sentencjonalnie Czarno.
Zobaczyłem, że się szczerzy dwoma rzędami błyszczących, zdrowych zębów.
Następnego dnia wyruszyłem w podróż. Nieprzespana noc odzywała się bólem w potylicy. Nie chciałem jednak zwlekać. Odeśpię gdzieś po drodze.
Podrygiwał w takt końskich ruchów mój pustawy podróżny kuferek. Zamek Rekotarsów, którego omal nie sprzedałem, spoglądał za mną karcąco. Jedynymi jego mieszkańcami stali się znowu stareńki, zgarbiony Iter i niewysoka zjawa z wytrzeszczonymi oczami, nie wiadomo czyj duch, skoro w moim rodzie wszyscy byli raczej dobrze zbudowani i nie mieli kłopotu ze wzrokiem…
Odjeżdżałem z lekkim sercem.
Długie życie. Prawie nieśmiertelne.
Nie miałem wcześniej do czynienia z magami. Zapewnienia Czarno, że będzie wspierać mnie po drodze, przyjąłem z niedowierzaniem. Jednak dni mijały, a moja kobyłka wcale się nie męczyła, przeciwnie, zdawała się nabierać siły i młodnieć w oczach, pogodę miałem wspaniałą, przydrożne zaś gospody nadarzały się w porę, czyste i bez pluskiew. Powoli się przyzwyczajałem. Podróż z magiczną pomocą sprawiała wrażenie miłej przejażdżki, toteż, kiedy w połowie drogi spadł deszcz, poczułem się niemal urażony.
Czyżby Czarno zapomniał, jakie tutaj są drogi? A może uważa, że moja klacz umie pływać w rozmiękłej glinie?
Schroniłem się szybko w najbliższej gospodzie. Następnego dnia jednak oberżysta podniósł cenę, kucharka podała nieświeże mięso, a z twardego materaca wylazły tabuny insektów. Widocznie mag postanowił odpłacić mi za uprzednią opiekę. Klnąc na czym świat stoi, spędziwszy bezsenną noc i napoiwszy błękitną krwią setki owadów, wyjechałem o świcie. Deszcz nieco zelżał.
Ruszyłem pewnie w stronę, gdzie zgodnie z uzyskanymi po drodze informacjami znajdował się cel mej podróży. Wtedy ulewa znowu się wzmogła, do tego stopnia, że wraz z kobyłką zamieniliśmy się w dwa mokre, ubłocone straszydła. Przekląłem zdradzieckiego maga i zawróciłem konia. Chmury natychmiast rozbiegły się po niebie, jak karaluchy z nadejściem poranka.
Zacząłem podejrzewać najgorsze. Przypomniałem sobie w owej chwili o podarowanym mi przez czarodzieja zamszowym woreczku. Miałem w nim przywieźć z powrotem posag mojej małżonki, owiniętą niby w futerale księgę O magach. Miękkie boki woreczka wyszywane były czarnymi koralikami, bez specjalnego wzoru. Mój sekretny towarzysz nakazał mi od czasu do czasu spoglądać na wyszycie, co też czyniłem w pierwszych dniach, lecz potem zapomniałem, bo w końcu nie jestem damą, ceniącą ładne hafty…
Przeklęty sojusznik przypominał o sobie w ten sposób.
Pośrodku pustego pola przeszukałem kuferek, by znaleźć ową rzecz. Woreczek leżał na samym dnie, wepchnięty w kącik, choć doskonale pamiętałem, że kładłem go na wierzchu. Połyskiwał paciorkami. Tam, gdzie wcześniej znajdował się tylko zbiór czarnych kropek, widniało teraz wyszyte wyraźnie oko. Od razu poznałem, czyje: wąskie, natarczywie patrzące, szalone. Przysiągłbym, że wcześniej go nie było.
Staliśmy na pustej drodze, ja i klacz. W dali majaczyła wioska z koszmarną gospodą. Wokół królowała jesień, drzewa straciły liście, pola zmieniły się w ścierniska, trakt był pełen głębokich kałuż. Wionęło chłodnym wiatrem i dzięki niemu zdołałem otrząsnąć się z lęku, jaki sprawiło pierwsze zetknięcie z czarodziejską mocą Czanotaksa.
Znak kazał mi zmienić kierunek. Z niewiadomych przyczyn Czarno Tak Skoro zmienił plany i zmuszony byłem udać się w stronę niedwuznacznie wskazaną poprzez zmianę pogody.
Kto powiedział, że ten świat byłby nudny bez magów? Byłem igraszką w jego rękach, chorągiewka na wietrze…
Poprawiłem się w siodle i kazałem kobyle jechać tam, gdzie niebo było błękitne. W ślad za uciekającym słońcem. Zgrzytając zębami, jechałem tam, gdzie życzył sobie nieprzenikniony umysł czarodzieja.
Dogoniłem ich następnego dnia.
Wypasione konie ciągnęły dwa wozy, których boki – wozów, oczywiście – pomalowane były w wizerunki rozradowanych lic, czaszek, kart wróżebnych, błyskawic i innych omenów. Komedianci nie wyglądali najlepiej. Zmęczeni wlekli się pieszo za wozami, nie chcąc dodatkowo obciążać koni. Było ich sześcioro: trzech mężczyzn, urodziwa niewiasta w porządnej sukni, młoda, zezowata garbuska i piętnastoletnia panienka w postrzępionej sukience nie swojego rozmiaru, dziwnie skulona i utykająca na obie nogi.
Читать дальше