Dogoniłem ich na długim wzniesieniu. Odczułem na sobie sześć czujnych spojrzeń. Szef grupy, niewysoki, z okrągłą twarzą i krzaczastymi brwiami, spoglądał na mnie ponuro i wrogo, jego dwaj towarzysze obojętnie, piękność uśmiechała się machinalnie, garbuska mrugała wielokrotnie, a dzieweczka…
Spojrzała na mnie dwa razy. Pierwszy raz krótko, na jedno mgnienie. Przy okazji zauważyłem siniec pod jednym okiem. Później, wyprzedzając powoli wlokącą się trupę, złowiłem drugie spojrzenie i zrobiło mi się gorąco.
Błagała. Nie rozumiałem, o co, lecz jej spojrzenie było rozpaczliwe, jakby tonęła i nie mogła krzyczeć.
Zatrzymałem konia i zapytałem przyjaźnie:
– Dokąd wędrujecie, drodzy komedianci?
Szef nachmurzył się jeszcze bardziej, dwaj młodsi zagapili się ze zdziwieniem, piękność uśmiechnęła się szerzej, garbuska westchnęła. Dziewczyna patrzyła w kurz drogi pod nogami.
– Uwielbiam teatr – podjąłem łaskawie.
– Niech pan przyjdzie na przedstawienie – równie łaskawie zaprosiła niewiasta. – Okażcie swoje uwielbienie, kiedy dotrzemy na jarmark. Wtedy zagramy…
– A daleko ten jarmark? – zainteresowałem się żywo.
– Tam.
Kobieta wykonała nieokreślony gest ręką. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Jeden z nich był zdrowo wyglądającym młodzikiem o twarzy wiejskiego głupka, drugi miał ewidentnie przymieszkę szlachetnej krwi, zapewne jakiś bastard, wypędzony z zamku rozpustnego tatki.
Zerknąłem na dziewczynę.
Gdyby choć na chwilę podniosła oczy, gdyby powtórzyła swą niemą prośbę, kto wie, jak skończyłoby się to spotkanie na trakcie.
Nadal patrzyła w ziemię. Zawahałem się.
Przeróżne kłopoty mogą spotkać młodą osóbkę, która przystała do komediantów. Zwłaszcza, jeśli ma białe dłonie, cienki palce i jasne potargane włosy, znające lepsze czasy. Kto wie, czy nie dzieli losu tego młodego bękarta, urodzona do lepszego życia, lecz skazana przez los na tułaczkę w kolorowym wozie, smagana zimnym, jesiennym wiatrem…
– Przyjdę obejrzeć – obiecałem solennie. Rozluźniłem wodze i pogalopowałem przodem.
Egert wrócił mroczny jak gradowa chmura, ze spękanymi na wietrze wargami, zmęczony i postarzały. Miał nadzieję, że Tantala wybiegnie mu na spotkanie, krzycząc na całą ulicę, że Alana wróciła już dawno do domu. Nadzieja zgasła, gdy tylko ujrzał jej twarz. Mimo wszystko jednak zapytał:
– Nic?
– Nic.
Było zimno. We wnętrzach szalały przeciągi. Stara niania od tygodnia obłożnie chorowała.
Egert przeszukał wieś Zgliszcza i okoliczne chutory. Bez skutku.
W kominku trzaskał ogień. Tantala siedziała tam przygarbiona, niepodobna do siebie. Na jej twarzy odbijał się miedziany poblask płomieni. Egert wspomniał ze smutkiem inny kominek i ogień, inną kobietę, ciepłe morze, w którego falach pierwszy raz dotknął swej przyszłej pięknej żony, Torii.
– Trzeba powiedzieć Torii – mruknęła cicho Tantala.
Egert skinął głową, nie patrząc.
Jarmark istotnie odbywał się całkiem niedaleko. Na trakcie zrobiło się tłoczno od okolicznych, odświętnie odzianych wieśniaków. Szczególnie wstrząsnęła mną pewna młoda chłopka, zasiadająca na piramidzie worków. Ryzykowała upadek, gdyż furmanka co rusz trafiała kołem w rozmaite wyboje. Młódka, jakby nigdy nic, podrygiwała w kwiecistej spódnicy, wystawiając na widok publiczny nowe, żółte jak dynie, błyszczące tłuszczem buciki. Wysoko zadzierała nosek, spoglądając na wszystkich z góry. Widocznie zdawało się jej, że buciki przyćmiewają blaskiem cały jarmark, a nawet słońce.
Targ trwał już od paru dni. Wokół zatłoczonego placu zdążyły się utworzyć góry odpadków. Bezpańskie psy usiłowały wyżerać karmę dla miejskich kotów, które, choć dobrze utrzymane, także starały się wtykać pyszczki w sterty śmieci. Skrzywiłem się. Mój nos był bardzo wrażliwy na odór nieprzebranej ciżby.
Powinienem był jechać dalej, lecz w końcu placu znajdowała się solidnie wyglądająca, zbudowana z kamienia oberża i moja swędząca skóra zapragnęła gorącej wody, miękkiej pościeli i spokojnego noclegu.
Zostałem.
Noc zepsuły mi psy, które urządziły pod mym oknem najpierw głośną orgię, potem jeszcze głośniejszą walkę. Rankiem, płacąc za pokój, wyłudziłem pięć monet zniżki na pokrycie strat moralnych. Oberżysta był oburzony, lecz wystarczyło jedno moje spojrzenie, by się powstrzymał od kłótni. Niech lepiej pilnuje własnych i cudzych psów.
Niezbyt wypoczęty, ale za to zadowolony z siebie, wybierałem się w dalszą drogę. Zamierzałem przy okazji objechać plac boczną drogą. Nie zdołałem jednak wprowadzić swego zamiaru w czyn. Na trzecim zaułku od placu targowego dosłyszałem odgłosy głucho dudniącego bębna i pisk fujarki.
– Komedianci! Komedianci!
Cwany malec ściągnął bułkę z koszyka zażywnej wielbicielki sztuki teatralnej.
– Komedianci! Będą komedianci!
Namyślałem się jakiś czas. W końcu zwyciężyła ciekawość. Nie schodząc z konia, pokrzykując z pańska na gapiów, wróciłem na plac w to miejsce, gdzie z daleka pstrzyły się kolorowe wozy.
Komedianci walili się wzajemnie po łbach szmacianymi maczugami. Ten, którego uznałem za bastarda, tańczył jak marionetka, z nieruchomą twarzą kukły. Garbuska cieniutko piszczała, rozśmieszając publikę, a ślicznotka przechadzała się dumnie z piersiami sterczącymi jak przód okrętu. Dziewczyny nigdzie nie było.
Moja klacz nie zamierzała stać spokojnie, drażniły ją ciżba i pisk fujarki. Nie wiedziałem czemu jeszcze nie odjechałem. Uspokajałem niedbale kobyłę i czekałem. Nie wiedząc na co.
Dzieciak z twarzą wioskowego głupka przeszedł się wokół z glinianą miseczką. Datki nie były skąpe, ale też nie rewelacyjne. Widziałem, jak szef teatru zsypał garstkę monet do trzosu u pasa.
Gdzie do diabła ukryli dziewczynę?!
Zeskoczyłem z siodła. Tłum rozpierzchnął się, ustępując mi z drogi, nawet nie musiałem się rozpychać łokciami. Zdążyłem w ciągu minuty uwiązać konia do drewnianego schodka jednego z wozów.
Była tutaj.
Moje oczy potrzebowały chwili, by przywyknąć do półmroku, dlatego w pierwszym momencie sądziłem, że na dziurawej podłodze leży jakiś worek. Nagle tłumok drgnął i błysnął w ciemności białkami oczu. Zobaczyłem leżącą na boku dziewczynę ze związanymi dłońmi za plecami i zakneblowanymi ustami.
Nawet się nie zdziwiłem. Tak jakby w każdym wozie komediantów znajdowało się związanych ludzi, niczym ofiarę dla leśnych zbójców.
– Ciekawe widowisko – powiedziałem bardziej do siebie, niż do dziewczyny.
Ledwie słyszalnie wciągnęła powietrze.
Na zewnątrz zaśmiewały się rozradowane tłumy.
Publiczność, która pragnęła tego dnia nacieszyć się przedstawieniem, otrzymała znacznie ciekawsze widowisko. Zrobiła się awantura. Dziwne znalezisko wywołało reakcję: bezładne, lecz silne ciosy atakującej mnie trójki. Postanowiłem zagrać pod publiczkę: jęczałem, krzyczałem, krzywiłem twarz, tak więc znaczna część widzów mogła uznać to za element spektaklu.
Tylko jeden moment był naprawdę niebezpieczny, kiedy ślicznotka zaszła mnie od tylu i walnęła czymś ciężkim po głowie. Starałem się nie stracić przytomności, lecz ból był bardzo silny, deski pod nogami stanęły dęba i nagle okazało się, że leżę na brzuchu. Wiejski głupek zdążył kopnąć mnie dwa razy w żebra, a po chwili zobaczyłem nóż w dłoni bastarda.
Przeturlałem się, jak zdołałem na deskach zalanych krwią. Bastard atakował delikatnie, tak, aby z zewnątrz wyglądało wszystko na moje nagłe omdlenie. Chwyciłem rękę z nożem i wystawiłem na widok publiczny, potem dosięgłem nogą brzucha bękarta. Publika w tym momencie połapała się, że występ zamienił się w prawdziwe mordobicie i zaczęła reagować różnie: matki zabierały dzieci, uliczne łobuzy dopingowały na zmianę mnie i komediantów, najbardziej wystraszeni wzywali straże.
Читать дальше