– Major Assomal oczekuje mnie – powiedział Morgan, w duchu gratulując sobie zwycięstwa.
Odwrócił się i wyprowadzał właśnie babcię Elizę i cioteczkę Jilt na zewnątrz, kiedy drzwi otworzyły się przed nim i ukazał się oficer federacji, noszący skrzyżowane belki dowódcy dywizji.
– Komendant Soldt! – Adiutant poderwał się na nogi i zgrabnie zasalutował.
Morgan zamarł. Komendant Soldt był oficerem nadzorującym więzienie karłów, najwyższym stopniem w całym garnizonie. Było zagadką, co robi o tej porze w centrum, ale z całą pewnością nie zamierzał popierać planów Morgana. Góral zasalutował.
– Co się tu dzieje? – zapytał Soldt, zerkając na Elizę i Jilt. – Co one robią poza swoimi kwaterami?
– Zwykły nakaz, komendancie – odpowiedział adiutant. -
Od majora Assomala.
– Assomala? – Soldt zmarszczył brwi. – Jest na polu bitwy.
Po co mu te karlice… – Spojrzał raz jeszcze na Morgana. – Nie znam cię, żołnierzu. Pokaż mi swoje papiery.
Morgan uderzył go z całej siły. Soldt upadł na podłogę i leżał bez ruchu. Góral rzucił się natychmiast za adiutantem, który cofał się, wrzeszcząc z przerażenia. Doskoczył doń i uderzył jego głową o biurko. Z biura wychylił się kapitan straży w sam czas, żeby oberwać kilka szybkich ciosów w twarz. Zatoczył się chwiejnie z powrotem do biura i upadł.
– Za drzwi! – wyszeptał Morgan do staruszek.
Wybiegli z centrum prosto w noc. Morgan rozejrzał się pospiesznie wokół i odetchnął głośno z ulgą. Strażnicy byli wciąż na swoich stanowiskach. Nikt nie usłyszał odgłosów walki. Szybko przeprowadził kobiety przez ulicę, z dala od domów pracy. Przed nimi pojawił się patrol. Morgan zwolnił, wysunął się przed swoje podopieczne i przybrał postawę dowódcy. Patrol skręcił, nie docierając do nich, i zniknął w ciemnościach.
Nagle ktoś za nimi zaczął krzyczeć, wzywając pomocy. Morgan pociągnął staruszki w aleję i przynaglając do pośpiechu, ruszył w kierunku jej przeciwległego końca. Krzyki zwielokrotniły się i słychać było odgłos biegnących stóp. Powietrze przecięły gwizdy i zagrzmiał róg na zbiórkę.
– Otoczą nas – mruknął do siebie Morgan.
Uciekinierzy dotarli do następnej ulicy i skręcili w nią. Zewsząd otaczały ich krzyki. Góral pociągnął starsze panie w ocienioną bramę i czekał. Po obu końcach ulicy ukazali się przeszukujący teren żołnierze. Plan ucieczki Morgana legł właśnie w gruzach. Dłonie zacisnęły mu się w pięści. Cokolwiek się stanie, nie może pozwolić, aby federacja ponownie schwytała staruszki. Pochylił się ku nim.
– Muszę ich odciągnąć – wyszeptał w napięciu. – Zostańcie tu, dopóki za mną nie ruszą, a potem uciekajcie. Kiedy już będziecie w ukryciu, nie ruszajcie się stamtąd pod żadnym pozorem.
– A co z tobą, Morganie? – Babcia Eliza chwyciła go za ramię.
– Nie martwcie się o mnie. Zróbcie tylko tak, jak mówię. Nie szukajcie mnie. Sam was znajdę, kiedy to wszystko się skończy. Do widzenia, babciu Elizo. Do widzenia, cioteczko Jilt.
Nie zważając na ich błagania, aby pozostał, ucałował je i uściskał pospiesznie, po czym wyskoczył na ulicę. Biegł, dopóki nie dostrzegł pierwszej ekipy poszukiwaczy.
– Są tutaj! – krzyknął do nich.
Żołnierze pobiegli za nim, kiedy skręcił w aleję, odciągając ich od starszych dam. Wyszarpnął z pochwy szeroki miecz, który nosił przewieszony przez plecy. Wybiegając z alei, ujrzał kolejną grupę ścigających. Ich również zawołał, wskazując przed siebie w bliżej nie określonym kierunku. Był dla nich tylko jeszcze jednym żołnierzem. Przynajmniej przez chwilę. Jeśli udało mu się tak wymanewrować, żeby go wyprzedzili, to równie dobrze może mu się udać ucieczka.
– Tamta stajnia, przed nami! – krzyknął, kiedy pierwsza grupa zrównała się z nim. – Są tam!
Żołnierze przemknęli obok Morgana; pierwsza grupa, potem druga. Morgan skręcił i rzucił się w przeciwnym kierunku. Kiedy mijał róg magazynu żywności, wpadł wprost na trzecią ekipę.
– Weszły do…
Zatrzymał się nagle. Przed nim stał kapitan straży. Gwizdnął przeciągle, rozpoznając Morgana.
Góral próbował się przedrzeć, ale żołnierze dopadli go w jednej chwili. Walczył zaciekle, nie było jednak pola manewru. Atakujący otoczyli go i powalili na ziemię. Spadł na niego grad ciosów.
To nie przebiega tak, jak się spodziewałem, pomyślał ponuro, a potem wszystko utonęło w czerni.
Trzy dni później ta, o której mówiono, że jest córką Króla Srebrnej Rzeki, przybyła do Culhaven. Wieści o jej nadejściu wyprzedziły ją samą o pół dnia i zanim dotarła do przedmieść, droga wiodąca do miasta otoczona była sznurem ludzi długim na milę. Przybyli ze wszystkich stron – z samego miasta, z otaczających go osad zarówno Sudlandii, jak i Estlandii, z chat i gospodarstw równiny i głębokich lasów, a nawet z gór na północy. Były tam karły, ludzie i garstka gnomów obojga płci i w różnym wieku. Byli obdarci, biedni i jak dotąd pozbawieni nadziei. Wyczekując, tłoczyli się na drodze; niektórzy ze zwykłej ciekawości, ale większość z potrzeby ponownego uwierzenia w coś.
Opowieści o dziewczynie były zdumiewające. Pojawiła się w samym sercu krainy Srebrnej Rzeki, nieopodal Tęczowego Jeziora – czarodziejska istota zrodzona wprost z ziemi. Zatrzymywała się w każdej wiosce i mieście, gospodarstwie i chacie i dokonywała cudów. Mówiono, że uzdrawia ziemię. Poczerniałe, obumarłe badyle przemieniała w zielone, świeże pędy. Pod jej najlżejszym dotykiem zakwitały kwiaty, rodziły się owoce, a plony zbóż były obfite jak nigdy. Umarłej ziemi przywracała życie. Zwyciężała nawet tam, gdzie choroba była najcięższa. Przynosiła ze sobą pewien szczególny rodzaj pokrewieństwa z ziemią, powinowactwa tryskającego wprost z dłoni jej ojca, z legendarnych rządów Króla Srebrnej Rzeki. Od lat sądzono, że władca umarł wraz z odchodzącym wiekiem magii. Teraz wiadomo było, że tak się nie stało, a jako dowód przysłał im swoją córkę. Ludziom z kraju Srebrnej Rzeki przywrócone będzie dawne życie. Tak głosiły opowieści.
Nikt nie pragnął odkryć prawdy tak jak Pe Eli. Był środek dnia, a on czekał na dziewczynę w cieniu wyniosłego, rozłożystego, starego orzecha na małym wzniesieniu, na samym skraju miasta, już od wschodu słońca, kiedy tylko dotarły do niego pogłoski, że dziś ma się pojawić. Umiał czekać jak nikt. Był bardzo cierpliwy, czas więc mijał mu szybko, kiedy tak stał z innymi w rosnącym tłumie i obserwował jak słońce unosi się powoli na letnim niebie. Czuł nadciągający upał. Wokół niego toczyły się liczne rozmowy, których nikt nie kontrolował. Przysłuchiwał im się z uwagą. Opowieści o tym, czego dokonała dziewczyna i czego, jak wierzono, jeszcze dokona. Ludzie snuli przypuszczenia i wyrażali swoje opinie. Najbardziej zdecydowane były karły – zarówno w swej wierze, jak i jej braku. Niektórzy uważali ją za zbawczynię ludzkości; niektórzy zaś twierdzili, że jest niczym więcej jak tylko marionetką z Sudlandii. Głosy urastały do krzyków, sprzeczały się i milkły. Kłótnie unosiły się w stojącym, wilgotnym powietrzu niczym małe gejzery pary z gorejącej ziemi. Nastroje wybuchały i cichły. Pe Eli słuchał i milczał. – Nadchodzi, aby wyrzucić żołnierzy federacji i przywrócić nam naszą ziemię. Ziemię, której Król Srebrnej Rzeki strzeże jak skarbu! Nadchodzi, żeby nas uwolnić!
– Gadasz bzdury, stara! Skąd wiesz, czy jest tym, za kogo się podaje? Skąd wiesz, co może, a czego nie może zrobić?
Читать дальше