Właściciel obszedł już stół i właśnie zbliżał się do mnie z tacką w ręku. Na tacce w kryształowym rżniętym kieliszku groźnie błękitniała słynna firmowa nalewka na szarotkach.
— Chrzest bojowy! — oznajmił właściciel, kiedy już znalazł się przy mnie. — Niech pan wybierze sobie coś ostrego na zakąskę.
Usłuchałem. Położyłem na talerzu oliwki i kawior. Potem spojrzałem na właściciela i dołożyłem jeszcze korniszona — takiego maleńkiego marynowanego ogórka. Potem spojrzałem na nalewkę i wycisnąłem na kawior pół cytryny. Wszyscy patrzyli na mnie. Wziąłem kieliszek, zrobiłem potężny wydech (jeszcze kilka dusznych gabinetów i korytarzy) i wlałem nalewkę do gardła. Zatrzęsło mną. Wszyscy patrzyli na mnie, więc zatrzęsło mną tylko wewnętrznie, i odgryzłem połowę korniszona. Właściciel chrząknął. Simonet również chrząknął. Pani Moses powiedziała kryształowym głosem: „O, to prawdziwy mężczyzna”. Uśmiechnąłem się i wsadziłem do ust drugą połowę korniszona, gorzko żałując, że nie jest wielkości dyni. „Ale zasuwa!” — donośnie oświadczyło dziecię.
— Pozwoli pani — powiedział właściciel do pani Moses — że przedstawię pani inspektora Glebsky’ego. — Popielata wieża u szczytu stołu z lekka się zachwiała, uniosły się i opadły zdumiewające, cudowne rzęsy. Skłoniłem głowę. Z przyjemnością zgiąłbym się do ziemi — tak mnie paliło w brzuchu, ale pani Moses uśmiechnęła się i od razu poczułem ulgę. Odwróciłem się, dokończyłem zakąskę i poszedłem po zupę. Gospodarz posadził mnie naprzeciwko Barnstockre’ów, tak że po mojej prawej stronie, niestety zbyt daleko, znalazła się pani Moses, a po lewej, niestety zbyt blisko — posępny figlarz Simonet gotowy w każdej chwili wybuchnąć swoim potwornym rechotem.
Rozmową przy stole kierował właściciel. Rozmawiano o zagadkowym i niepoznawalnym, a mówiąc ściśle o tym, że w hotelu ostatnimi dniami dzieją się dziwne rzeczy. Jako nowicjuszowi zreferowano mi szczegóły. Du Barnstockre wyznał, że istotnie dwa dni temu zginęły mu pantofle, które znaleziono dopiero wieczorem w pokoju muzeum. Simonet z chichotem oznajmił, że ktoś czytuje jego książki, przeważnie literaturę specjalistyczną, i robi na marginesach notatki, przeważnie absolutnie kretyńskie. Właściciel, zamierając z zachwytu, opowiedział o dzisiejszej historii z dymiącą fajką i gazetą i dodał, że nocami ktoś snuje się po domu. Słyszał to na własne uszy i nawet raz widział białą postać przemykającą od drzwi wejściowych przez hol w kierunku schodów. Pani Moses bez przesadnej skromności z ochotą potwierdziła te informacje i dodała, że wczoraj w nocy coś zajrzało do jej pokoju przez okno. Simon Simonet pochwalił się, że w nocy śpi jak zabity i niczego takiego w ogóle nie słyszał. Ale już dwukrotnie zauważył, że jego buty narciarskie nieustannie są przemoczone, jakby ktoś nocą biegał w nich po śniegu. Ja, ciesząc się w duszy, opowiedziałem o popielniczce i bernardynie, a dziecię ochryple podało do wiadomości wszystkich obecnych, że ono nic ma specjalnie nic przeciwko tym figlom — miglom, ale zdecydowanie nie znosi, kiedy obcy ludzie wylegują się w jego, dziecięcia, pościeli. Przy tym złowieszczo wycelowało we mnie swoje okulary i ucieszyłem się, że przyjechałem dopiero dzisiaj.
Atmosferę rozkosznej grozy, która zapanowała przy stole, naruszył pan fizyk.
— Pewnego razu przyjechał do nieznanego sobie miasta pewien major — zawiadomił nas. — Zatrzymał się w hotelu i polecił wezwać…
Nagle zamilkł i rozejrzał się dookoła.
— Pardon — powiedział — nie jestem pewien, czy w obecności dam — tu skłonił się w stronę pani Moses — jak również pa… e… e… pacholąt — tu spojrzał na latorośl — e… e…
— A, ten głupawy dowcip — powiedziało dziecię lekceważąco.
— Wszystko pięknie, ale nie dzieli się na pół. Ten?
— Właśnie! — zawołał Simonet i wybuchnął śmiechem.
— Dzieli się na pół? — zapytała pani Moses z uśmiechem.
— Nie dzieli się! — gniewnie sprostowało dziecię.
— Ach, nie dzieli się? — zdumiała się pani Moses. — A co się właściwie nie dzieli?
Dziecię otworzyło już usta, ale du Barnstockre wykonał niedostrzegalny gest i usta zostały zatkane wielkim rumianym jabłkiem. Dziecię natychmiast ze smakiem odgryzło wielki kęs.
— Ostatecznie dziwne rzeczy dzieją się nie tylko u nas w hotelu — powiedział du Barnstockre. — Wystarczy na przykład wymienić niezidentyfikowane obiekty latające…
Dziecię z łoskotem odsunęło krzesło i nadal z chrzęstem gryząc jabłko, skierowało się do wyjścia. Diabli wiedzą, co to takiego! Chwilami ta zgrabna figurka wydawała mi się uroczą dziewczyną, ale wystarczyło złagodnieć i dziewczyna gdzieś znikała, a zamiast niej pojawiał się bezczelny wyrostek — z tych, którzy hodują pchły na plażach i narkotyzują się w publicznych toaletach. Ciągle jeszcze zastanawiałem się, kogo by tu zapytać, czy to chłopiec, czy dziewczyna, a du Barnstockre w dalszym ciągu szemrał:
— Giordano Bruno został spalony nienadaremnie. Kosmos niewątpliwie jest zamieszkany nie tylko przez nas. Zagadnienie polega wyłącznie na gęstości rozmieszczenia istot rozumnych we wszechświecie. Według ocen różnych uczonych — pan Simonet poprawi mnie, jeśli się mylę — w jednej tylko naszej galaktyce może istnieć do miliona zamieszkanych układów słonecznych. Gdybym był matematykiem, proszę państwa, spróbowałbym obliczyć prawdopodobieństwo tego chociażby, czy nasza Ziemia może stanowić obiekt czyichkolwiek naukowych obserwacji…
Samego du Barastockre’a wypytywać, jakoś niezręcznie, myślałem. Zresztą zapewne i on sam dobrze nie wie. No skąd? Dziecię to dziecię… Uprzejmy właściciel z pewnością ma to gdzieś. Kaisa to idiotka. Zapytać Simoneta to znaczy narazić się na nową powódź upiornej wesołości… Zresztą o czym ja właściwie myślę? Co mnie to obchodzi? Może by zjeść jeszcze trochę pieczeni? Fakt, Kaisa jest głupia, ale gotować potrafi.
— …Zgodzicie się — szemrał du Barnstockre — że sama myśl o tym, że czyjeś oczy starannie i uważnie studiują naszą staruszkę Ziemię poprzez kosmiczny ocean, jest zdolna sama przez się zainteresować naszą wyobraźnię…
— Obliczyłem — powiedział Simonet. — Jeżeli oni umieją odróżniać układy zaludnione od niezaludnionych, będzie to jedność minus „e” do potęgi minus jeden.
— Naprawdę tak właśnie będzie? — przeraziła się pani Moses, nagradzając Simoneta zachwycającym uśmiechem.
Simonet zaśmiał się szczekliwie. Nawet podskoczył na krześle. Oczy mu zwilgotniały.
— A ile to wyniesie konkretnie? — zainteresował się du Barnstockre, przeczekawszy ową akustyczną lawinę.
— W przybliżeniu dwie trzecie — odpowiedział Simonet, wycierając oczy.
— Ale to przecież ogromne prawdopodobieństwo! — z żarem oświadczył du Barnstockre. — I ja to rozumiem tak, że prawie na pewno jesteśmy obiektem obserwacji.
W tym momencie drzwi do jadalni za moimi plecami załomotały i zadygotały, jakby je ktoś z wielką siłą próbował wyważyć.
— Do siebie! — krzyknął właściciel. — Proszę ciągnąć do siebie!
Odwróciłem głowę. W progu ukazała się zdumiewająca postać. Był to masywnie zbudowany niemłody mężczyzna o twarzy niewątpliwego buldoga, przyodziany w niesłychany strój przypominający średniowieczną kamizelę w kolorze łososiowym.
— Olga! — zaryczał, spoglądając przed siebie zmętniałymi oczami. — Zupa!
Jedną rękę trzymał za plecami, w drugiej zaś dzierżył smukły metalowy kubek. Powstało krótkie zamieszanie. Pani Moses z jakimś ubliżającym jej pośpiechem podbiegła do stolika z zupami, właściciel oderwał się od bufetu i zaczął wykonywać rękoma gesty oznaczające gotowość do wszelkich usług, a pan Moses, ponieważ niewątpliwie był to właśnie on, uroczyście podrygując policzkami, zaniósł swój kubek na miejsce vis-à-vis pani Moses i tam spoczął — cudem tylko nie chybił i nie usiadł obok krzesła.
Читать дальше