Drzwi do łazienki znalazłem na podeście schodów i te drzwi okazały się zamknięte. Czas jakiś stałem niezdecydowany, ostrożnie przekręcając plastikową klamkę. Ktoś niespiesznie ciężkim krokiem przeszedł korytarzem. Można by oczywiście zejść do łazienki na parterze, pomyślałem. A można i nie schodzić. Można najpierw pojeździć trochę na nartach. Z roztargnieniem zagapiłem się na drewniane schody prowadzące najwidoczniej na dach. Albo na przykład wejść na dach i zachwycić się pięknym widokiem. Podobno są tu nieopisanej piękności wschody i zachody słońca. Ale jednak to świństwo, że łazienka jest zamknięta. Może ktoś tam jest? Nie, cisza, nic nie słychać… Jeszcze raz nacisnąłem klamkę. E, dam sobie spokój. Bóg z nim, z prysznicem. Jeszcze zdążę. Zawróciłem i poszedłem do siebie.
Coś się w moim pokoju zmieniło, poczułem to od razu. Po sekundzie zrozumiałem — pachniało tytoniem do fajki, identycznie jak w pokoju muzeum. Natychmiast zajrzałem do popielniczki. Żarzącej się fajki tam nie było — za to była kupka popiołu przemieszana z drobinami tytoniu. Na postoju, przypomniałem sobie. Nie je, nie pije, tylko ślady zostawia…
I wtedy tuż obok mnie ktoś przeciągle westchnął. Z sypialni, stukając pazurami, leniwie wyszedł bernardyn Lelle, popatrzył na mnie z uśmieszkiem i się przeciągnął.
— Ach, więc to ty tu paliłeś? — zapytałem.
Lelle mrugnął do mnie i pokręcił głową. Jakby się opędzał od muchy.
Sądząc ze śladów na śniegu, ktoś tu już próbował jeździć — odjechał jakieś pięćdziesiąt metrów, przewracając się na każdym kroku, następnie wrócił, zapadając się po kolana, niosąc deski i kijki w rękach, upuszczając je na ziemię, podnosząc i znowu upuszczając — wydawało się, że nad tym śniegiem, poranionym, całym w bliznach do tej pory wiszą jeszcze zamarznięte przekleństwa. Ale dalej śnieżna pokrywa była czysta i nietknięta jak świeżo wykrochmalone prześcieradło.
Poskakałem przez chwilę w miejscu, wypróbowując wiązania, wydałem z siebie radosny okrzyk i popędziłem na spotkanie słońca, bezustannie zwiększając tempo, mrużąc oczy od blasku i rozkoszy, z każdym wydechem wyrzucając z siebie nudę zadymionych gabinetów, zbutwiałych dokumentów, beznadziejność płaczliwych przestępców i zrzędzących zwierzchników, smętek politycznych sporów i brodatych dowcipów, monotonną krzątaninę żony i najazdy dorastających dzieci… posępne zabłocone ulice, śmierdzące lakiem korytarze, puste paszcze kas pancernych, ponurych jak martwe czołgi, niebieściutkie wypłowiałe tapety w jadalni, różowiutkie wypłowiałe tapety w sypialni i pochlapane atramentem żółciutkie tapety w pokoju dziecinnym… Z każdym wydechem wyzwalałem się od samego siebie, urzędowego, przerażająco moralnego, do obłędu posłusznego prawu człowieka w mundurze z błyszczącymi guzikami, troskliwego męża i przykładnego ojca, gościnnego kolegi i serdecznego krewniaka, ciesząc się, że wszystko to opuszcza mnie, i łudząc się nadzieją, że opuszcza bezpowrotnie, że od tej chwili życie będzie lekkie i czyste jak kryształ, będzie biegło w młodym, wesołym, szalonym tempie. O, jak to wspaniale, że tu przyjechałem!… Niech żyje Segut, brawo, Segut, dzięki ci, Segut, chociaż walisz swoich kasiarzy po mordach w czasie przesłuchań… Ach, jaki ja jeszcze jestem lekki, zwinny, silny, mogę długo pędzić właśnie tak, po idealnej prostej, sto tysięcy kilometrów, a mogę i tak — ostro w prawo, ostro w lewo, odrzucając nartami tony śniegu. A przecież już od trzech lat nie jeździłem na nartach, od czasu kiedy kupiliśmy ten przeklęty nowy dom, na cholerę myśmy to zrobili, na diabła nam ten przytułek na starość, całe życie człowiek pracuje na starość… A do diabła z tym wszystkim, nie chcę o tym teraz myśleć, do diabła ze starością, do diabła z domem i do diabła z tobą, Peter, Peter Glebsky, urzędniku miłujący prawo, niechaj cię Pan Bóg ma w swojej opiece…
Kiedy fala początkowego entuzjazmu opadła, stwierdziłem, że stoję przy drodze, mokry, zadyszany, od stóp do głów oblepiony śniegiem. To zdumiewające, jak szybko mija entuzjazm. Gryźć się, trapić, zadręczać można godzinami, dniami i nocami, a entuzjazm przychodzi i niezwłocznie mija, nic z niego nie zostaje oprócz poczucia skrępowania, mokrych pleców i drżących od niedawnego wzburzenia mięśni. Proszę, jeszcze mi uszy zatkało od wiatru… Zdjąłem rękawiczkę, wsadziłem palec w ucho, wytarłem twarz i nagle usłyszałem hałaśliwy warkot, jak gdyby tuż przy mnie zamierzał wylądować sportowy samolot. Ledwie zdążyłem przetrzeć okulary, kiedy śmignął obok mnie nie samolot, rzecz jasna, tylko olbrzymi motocykl, należący do gatunku tych właśnie, które przebijają na wylot mury i mają na swoim koncie więcej śmiertelnych ofiar niż wszyscy mordercy, bandyci i gangsterzy razem wzięci. Motocykl obsypał mnie fontanną śniegu, okulary znowu mi zalepiło, ale jednak zdołałem zauważyć chudą, przygiętą sylwetkę, rozwiane czarne włosy i sterczący jak deska koniec czerwonego szala… Za jazdę bez kasku, pomyślałem automatycznie, pięćdziesiąt koron grzywny i odebranie prawa jazdy na miesiąc… Zresztą nie mogło być nawet mowy, żeby dostrzec numer — nie widziałem nawet hotelu i połowy doliny na dodatek — śnieżny obłok wzniósł się do samego nieba. Zresztą, co mnie to obchodzi! Odepchnąłem się kijkami i zjechałem drogą w ślad za motocyklem w kierunku hotelu.
Kiedy dobiegłem, motocykl stygł przed werandą. Obok na śniegu poniewierały się olbrzymie skórzane rękawice z rozcięciami na boku. Wbiłem narty w zaspę, otrzepałem się i ponownie spojrzałem na motocykl. Jaka to złowieszcza maszyna! Nieodparcie nasuwa człowiekowi myśl, że w przyszłym sezonie hotel będzie się nazywał Pod Poległym Motocyklistą. Właściciel weźmie nowo przybyłego gościa za rękę i powie, wskazując na dziurę w murze: „W tym miejscu. Właśnie w tym miejscu wpadł na ścianę z szybkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i przebił budynek na wylot. Ziemia zadrżała, kiedy wpadł do kuchni, tocząc przed sobą czterdzieści dwie cegły…” Dobra rzecz — reklama, pomyślałem, wchodząc na górę. Wejdę teraz do swojego pokoju, a za moim stołem rozsiadł się szkielet z dymiącą fajką w zębach, przed nim firmowa nalewka na muchomorach, trzy korony za litr.
W środku holu stał nieopisanie długi i bardzo przygarbiony człowiek w czarnym fraku. Ręce trzymał za plecami i surowo prawił coś chudemu, zwinnemu stworzeniu nieokreślonej płci, wykwintnie rozpartemu w głębokim fotelu. Stworzenie miało drobną bladą buzię do połowy zasłoniętą wielkimi ciemnymi okularami, masę czarnych skudłanych włosów i puszysty czerwony szal.
Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, długi człowiek zamilkł i odwrócił się w moją stronę. Okazało się, że ma czarną muszkę i wyjątkowo szlachetne rysy twarzy ukoronowane nie mniej arystokratycznym nosem niebywałego kształtu. Taki nos mógł mieć tylko jeden człowiek i ten człowiek nie mógł nie być tą właśnie znakomitością. Przez sekundę wpatrywał się we mnie, jakby nie wierząc własnym oczom, następnie złożył wargi w ciup i wyciągając wąską białą dłoń, ruszył mi na spotkanie.
— Du Barnstockre — oznajmił śpiewnie. — Do pańskich usług.
— Czyżby ten słynny du Barnstockre? — zapytałem, ściskając jego rękę z niekłamanym szacunkiem.
— Ten, właśnie ten — odpowiedział. — Z kim mam honor?
Przedstawiłem się ogarnięty jakąś idiotyczną nieśmiałością, która nam policjantom raczej nie jest właściwa. Przecież na pierwszy rzut oka było jasne, że taki człowiek nie może nie ukrywać swoich dochodów i zeznania podatkowe niewątpliwie wypełnia dosyć mgliście.
Читать дальше