— No, dobrze — powiedziałem. — Dolina bez wyjścia. A co robi w tej dolinie bez wyjścia sławny pan du Barnstockre?
— O, pan du Barnstockre to zupełnie inna sprawa. Przyjeżdża do mnie rokrocznie, już trzynasty raz z rzędu. Po raz pierwszy, kiedy hotel nazywał się jeszcze Szałas. Ma bzika na punkcie mojej nalewki. A pan Moses, ośmielę się zauważyć, stale jest na lekkiej bani, a tymczasem nie zamówił jeszcze ani razu żadnego alkoholu.
Chrząknąłem znacząco i pociągnąłem niezły łyk.
— Wynalazca — stanowczo powiedział właściciel. — Wynalazca albo czarownik.
— Wierzy pan w czarowników, panie Cenevert?
— Alec, gdyby pan był tak łaskaw. Po prostu Alec.
Uniosłem szklankę i wypiłem jeszcze jeden spory łyk za zdrowie Aleca.
— W takim razie proszę do mnie mówić po prostu Peter.
Właściciel uroczyście skinął głową i wypił spory łyk za zdrowie Petera.
— Czy wierzę w czarnoksiężników? — zapytał. — Ja wierzę we wszystko, co mogę sobie wyobrazić, Peter. W czarowników, w Pana Boga, w diabła, w upiory… w latające talerze… Jeśli człowiek może to wszystko sobie wyobrazić, znaczy, że wszystko to gdzieś istnieje, bo inaczej po co naszemu mózgowi takie zdolności?
— Jesteś filozofem, Alec.
— Tak, zgadza się, Peter. Jestem filozofem i mechanikiem. Widziałeś moje perpetuum mobile?
— Nie. Czy ono pracuje?
— Czasami. Muszę je często zatrzymywać. Zbyt szybko zużywają się części… Kaisa! — wrzasnął nagle tak głośno, że aż się wzdrygnąłem. — Jeszcze jeden gorący portwein dla pana inspektora!
Zjawiła się Kaisa, bardzo zarumieniona i z lekka rozczochrana. Podała mi szklankę portweinu, dygnęła, zachichotała i zniknęła.
— Pulpecik — zamruczałem machinalnie. Bądź co bądź to już była trzecia szklanka. Alec zaśmiał się dobrodusznie.
— Nie sposób się jej oprzeć. Nawet pan du Barnstockre nie wytrzymał i uszczypnął ją wczoraj w podbródek. A to, co się dzieje z naszym fizykiem…
— Według mnie fizyk ma raczej ochotę na panią Moses.
— Pani Moses — w zamyśleniu powiedział właściciel. — A wiesz, Peter, mam dość poważne podstawy do przypuszczeń, że to nie pani i nie Moses…
Nie zaprzeczyłem. Też coś…
— Zauważyłeś już zapewne — mówił dalej Alec — że ona jest znacznie głupsza od Kaisy. A oprócz tego… — zniżył głos — według mnie Moses ją bije.
Wstrząsnąłem się.
— Jak to, bije?
— Moim zdaniem pejczem. Moses ma pejcz. Rodzaj dyscypliny. Jak tylko ją zobaczyłem, zadałem sobie pytanie, po co panu Mosesowi dyscyplina? Czy możesz mi na to odpowiedzieć?
— No wiesz, Alec — powiedziałem.
— Nie będę się upierał — mówił właściciel. — W żadnym wypadku nie będę się upierał. Ale w ogóle to o panu Mosesie ty pierwszy zacząłeś rozmowę, ja bym nigdy nie pozwolił sobie poruszyć takiego tematu. Ja mówiłem o naszym wielkim fizyku.
— Dobrze — zgodziłem się. — Porozmawiamy o wielkim fizyku.
— Przyjechał do mnie trzeci albo czwarty raz — powiedział Alec — i za każdym razem jest coraz bardziej wielki.
— Poczekaj — przerwałem mu. — Kogo ty właściwie masz na myśli?
— Pana Simonet, rzecz jasna. Czyżbyś naprawdę nigdy jeszcze nie słyszał tego nazwiska?
— Nigdy — powiedziałem. — A co, czy go kiedyś złapano z fałszywym kwitem na cudzy bagaż?
Gospodarz popatrzył na mnie z wyrzutem.
— Wypada znać wielkich współczesnych uczonych — powiedział surowo.
— Mówisz to poważnie? — upewniłem się.
— Absolutnie.
— Ten posępny figlarz to ma być wielki uczony?
Alec skinął głową.
— Tak — powiedział. — Rozumiem cię… Oczywiście — najpierw dobre maniery, a dopiero potem wszystko inne… Zresztą masz rację. Simonet jest dla mnie niewyczerpanym źródłem rozmyślań o rażącej niezgodności między zachowaniem człowieka, kiedy odpoczywa, a jego znaczeniem dla ludzkości, kiedy pracuje.
— Hm… — powiedziałem. To było jeszcze lepsze niż pejcz.
— Widzę, że mi nie wierzysz — powiedział gospodarz. — Ale muszę zwrócić ci…
Umilkł i poczułem, że nie jesteśmy sami. Odwróciłem głowę i spojrzałem w bok. To było jedyne dziecię nieboszczyka brata du Barnstockre’a. Pojawiło się zupełnie bezszelestnie i teraz siedziało w kucki obok Lelle’a i głaskało psa po głowie. Szkarłatne bliki rozżarzonych węgli odbijały się w ogromnych czarnych okularach. Dziecię było jakieś takie strasznie samotne, maleńkie i zapomniane przez wszystkich. Ledwie wyczuwalnie pachniało potem, benzyną i dobrymi perfumami.
— Taka okropna zamieć — powiedziało dziecię cienkim, żałosnym głosem.
— Brune — poprosiłem. — Dziecko moje. Zdejmij na chwilę te straszne okulary.
— Po co? — smutnie zapytało dziecię.
Rzeczywiście, po co? — pomyślałem i powiedziałem:
— Chciałbym zobaczyć twoją twarz.
— To zupełnie zbyteczne — powiedziało dziecię i poprosiło: — Proszę, niech pan mi da papierosa.
Jasne, to oczywiście dziewczyna. Bardzo miła dziewczyna. I ogromnie samotna. To straszne, samotność w takim wieku. Podałem jej paczkę papierosów, szczęknąłem zapalniczką, chwilę szukałem w głowie, co by tu powiedzieć, i nie znalazłem. Jasne, to dziewczyna. Paliła jak dziewczyna, zaciągała się szybko i nerwowo.
— Trochę mi straszno — powiedziała. — Ktoś szarpał klamkę moich drzwi.
— Spokojnie — powiedziałem. — To na pewno był wujek.
— Nie — powiedziało dziecię. — Wujek śpi. Książka spadła mu na podłogę i leży z otwartymi ustami. I nie wiem dlaczego, nagle wydało mi się, że umarł.
— Kieliszek brandy, Brune? — zapytał właściciel głuchym głosem. — Trochę brandy przyda się w taką noc, nie sądzisz, Brune?
— Nie chcę — powiedziała Brune i wzruszyła ramionami. — Jeszcze długo będziecie tu siedzieć?
Nie miałem sił dłużej słuchać tego żałobnego głosu.
— Do diabła, Alec — powiedziałem. — Jesteś tu gospodarzem, czy nie? Czy naprawdę nie możesz kazać Kaisie, żeby spędziła tę noc z biedną dziewczyną?
— Hm.. — powiedział z powątpiewaniem właściciel, a mnie wydało się, że dziecię zachichotało.
— Albo coś w tym rodzaju… — dodałem już z mniejszym entuzjazmem.
— Ten pomysł mi się podoba — dziecię bardzo się ożywiło. — Kaisa to jest jak raz to, czego mi trzeba. Kaisa, albo coś w tym rodzaju.
Stropiony osuszyłem szklankę, a dziecię nagle precyzyjnie splunęło w kominek i tą samą drogą posłało w ogień niedopałek.
— Samochód — powiedziało ochryple. — Naprawdę nie słyszycie?
Właściciel wstał, złapał futrzaną kamizelkę i ruszył do wyjścia. Ruszyłem za nim.
Na dworze szalała prawdziwa zamieć. Przed werandą stał wielki czarny samochód, obok, w blasku reflektorów, jacyś ludzie wymachiwali rękoma i przeklinali.
— Dwadzieścia koron! — piszczeli falsetem. — Dwadzieścia koron i ani grosza mniej! Co, nie widzieliście, jaka to była droga?
— Za dwadzieścia koron mogę kupić ciebie razem z twoim pudłem! — wydzierali się w odpowiedzi.
Właściciel chyżo zbiegł z ganku.
— Panowie — zahuczał jego potężny głos. — To przecież błahostka!
— Dwadzieścia koron! Ja jeszcze muszę wrócić!
— Piętnaście i ani grosza więcej! Rzezimieszek! Daj mi swój numer, żebym go zapisał!
— Dusigrosz i tyle! Za piątaka gotów się powiesić!
— Panowie! Panowie!
Zrobiło mi się zimno, więc wróciłem do kominka, wziąłem szklankę i poszedłem do bufetu. W holu przystanąłem. Drzwi się rozwarły i w progu stanął ogromny ośnieżony mężczyzna z walizką w ręku. Powiedział „brr”, otrząsnął się gwałtownie i okazał się jasnowłosym wikingiem. Jego rumiana twarz była mokra, a rzęsy białe od śniegu. Kiedy mnie zauważył, uśmiechnął się błyskawicznym uśmiechem, ukazując równe białe zęby, i powiedział miłym barytonem:
Читать дальше