- Wiкc jednak celujecie do tego wywiadu, co? Studiowaliњcie politologiк. Wiecie, czego chcecie, poruczniku, to trzeba wam przyznaж. Macie dziewczynк?
- Jestem hetero, sir.
- Nie o to pytam. Czy macie dziewczynк?
- Chyba juї nie.
- Aha. Miast listy krewnych - biaіa plama. Wiecie juї, do czego zmierzam.
- Tak jest, sir. Mogк spytaж, jak dіugo?
- Dіugo.
- Oczywiњcie niebezpieczne.
- Oczywiњcie awans, przydziaі i pochwaіa w aktach.
- Oczywiњcie, sir. Gdzie mam podpisaж?
- Tutaj, poruczniku. I tutaj.
Potem ponownie uњmiechn№і siк.
Swego czasu њniі o tym, i teraz, w pokoju 214B, tkaj№c z puіkownikiem Towwe szybki dialog i podpisuj№c stosowne dokumenty - odnosiі mgliste wraїenie deja vu. Co byіo; co miaіo byж; co jest; co bкdzie. Rzadko kiedy wiкksze zdziwienie, niї gdy speіniaj№ swe twe nadzieje i zamierzenia. Ale twarz miaі nieruchom№ i oczy spokojne i dіoс pewn№, gdy sun№і dіugopisem po skserowanym w czterech egzemplarzach cyrografie. S№ to chwile, gdy їycie w peіnym pкdzie przeskakuje z toru na tor, od uderzenia w szyny popadaj№c w rychіo gasn№cy rezonans. Potrafiі owe chwile rozpoznaж. Czuі te drgania. Kurczyіy mu siк miкњnie brzucha.
Towwe wygіosiі standardowe pouczenie. Zlikwidowaж miejscowe sprawy. Poїegnaж siк z przyjaciуіmi. Nie zasіaniaж siк tajemnic№ i nie wykrкcaж; kіamaж, po prostu kіamaж. Oficjalny przydziaі przyjdzie jeszcze dzisiaj: instruktor piechoty w bazie w Europie. Papier bкdzie miaі faіszyw№ sygnaturк i zaginie po opuszczeniu jednostki przez Aproxymeo. Naprawdк Aproxymeo poleci do Atlanty, tam przejmie go major Smith. To za dwa tygodnie. Tymczasem likwiduj tu swoje їycie i zacieraj przeszіoњж. Puіkownik nie uњcisn№і mu dіoni i nie їyczyі powodzenia.
A wiкc dwa tygodnie. Poniewaї, rzecz jasna, Aproxymeo nie wiedziaі nic o prawdziwym przydziale, horyzont zakrzywiaі mu siк ostro na tych czternastu dniach i wznosiі krzywym zwierciadіem ku niemoїliwoњci. Im bliїej jego powierzchni, tym wiкksze deformacje њwiata za plecami.
Sprzedaі hondк. Wycofaі prenumeratк. Wymуwiі najem tej klitki w њrуdmieњciu; ruchomoњci, ktуrych nie chciaі siк pozbyж a nie mуgі teї zabraж, zapakowaі w pudіa i zіoїyі w opіaconym na piкж lat garaїu, spotkaіo to miкdzy innymi jego bambusowe miecze жwiczebne, zabytkow№ katanк, klarnet, spory ksiкgozbiуr.
Gorzej z ludџmi. Wychodz№ z pudeі.
Na trzy dni przed wyjazdem niespodziewanie zadzwoniіa Dorothy.
- Dalej jesteњ zіy?
- Jak cholera.
- A jeњli przeproszк?
- Sіuchaj, Dot...
- Oho, widzк, їe to coњ powaїnego. Od jak dawna? Znam j№?
- Teraz znowu siк obraїasz.
- Nie obraїam siк. Miaіeњ prawo.
- Przez telefon іadnie іїesz. Nie rozbij go potem.
- Wiкc co? Tak w twarz? Reszta w niepamiкж?
- Poњlк ci kwiaty.
- A w dupк se je wsadџ. I pamiкtaj, їe lubiк rуїe.
- ...Pіaczesz?
- Chciaіbyњ.
- Opanuj siк; to nie rozwуd; mуj maj№tek czterocyfrowy.
- Mуj Boїe, co siк staіo? Ja nie rozumiem. Musimy siк zobaczyж. Ty nie jesteњ z tych, co potrafi№ zapomnieж na rozkaz, Javier.
- Nic z tego nie bкdzie. Z caіym szacunkiem. Bкdк ci przesyіaі kartki na urodziny.
- Z caіym szacunkiem! - zachіysnкіa siк. - Z caіym szacunkiem! Jezu Chryste, czy ja naprawdк zasіuїyіam na coњ takiego?! Z caіym szacunkiem...! - I trzasnкіa sіuchawk№.
W plutonie byіo proњciej. Papierek jest papierek. Czкњж siк cieszyіa, czкњж niepokoiіa, jaki to okaїe siк jego nastкpca. Sierїanci zrzucili siк na nуї o rкkojeњci z indiaсskim ornamentem, z grawerunkiem symbolu kompanii, leoparda. Inni dowуdcy plutonуw zakupili natomiast prezent szybszego uїytku: kontener piwa. Wczesnym rankiem, juї po wypisie, zdawaі na lekkim kacu oddziaі porucznikowi Lace, ktуry przybyі w ostatniej chwili. Lace byі sporo starszy; zaci№і siк potwornie przy nocnym goleniu i wygl№daі teraz jak nie dokoсczone њniadanie wampira. Wypytywaі o ludzi. Aproxymeo szumiaі jeszcze w gіowie alkohol i mуwiі caіkowicie szczerze. Przehandluj Lowry'ego. Capusta to prowodyr, ale moїna go podejњж. Z Mucka bкdzie sierїant. McVail to prawdopodobnie pedaі. Litzowi popuњж wodzy, bкdzie czuі odpowiedzialnoњж. Miej oko na Karnata, Ormoza i Wellingtona.
- Juї za nimi tкsknisz - skonstatowaі Lace, przysіuchuj№cy siк z uwag№ tej wyliczance.
- Ee-tam; smutek bladego њwitu - skwitowaі Aproxymeo spogl№daj№c za zegarek. Samolot miaі za cztery godziny. Zwierciadіo byіo na wyci№gniкcie rкki.
Na wyci№gniкcie rкki, na pуі kroku, skraplaі siк na nim jego piwny oddech; chc№c nie chc№c, wchodziі sobie samemu w oczy. Lec№c do Atlanty rozci№gaі siк na tym kole tortur bez litoњci. Akurat to, co rzekі o nim puіkownik Towwe, byіo przeciwieсstwem prawdy: wcale nie wiedziaі, czego chce. Wojsko to pancerne przedszkole prawdziwego їycia, mуgі siк tu kryж dowolnie dіugo. Rуїnica jest bardzo subtelna: niemal wszyscy dryfujemy bezwolnie, niesieni pr№dami czasu, lecz bardzo niewielu zdaje sobie z tego sprawк, widzi te pr№dy i prуbuje siк im przeciwstawiж. Zwierciadіo wyjawiіo Aproxymeo okrutn№ prawdк: bez zwierciadіa pomocy w їaden sposуb nie moїna siк obejrzeж wstecz. S№ to krainy juї na zawsze utracone; nie zrobisz kroku w tyі, nie zatrzymasz siк nawet, moїesz tylko iњж naprzуd, wybieraj№c lub losuj№c kierunki na rozstajach drуg, zazwyczaj z jednakim prawdopodobieсstwem klкski. Tylko w lustrze pewnoњж; odbicie przeszіoњci: to ja sam. Ja, ja, ja, Javier Aproxymeo; nosimy to samo imiк i nazwisko: mуj czas zuїyty i ja. Jedynie to prawdziwe, co niezmienne - a ja nie bкdк miaі drugich dwudziestych urodzin, drugiego dzieciсstwa. Ach, dzieciсstwo; szanse niezaprzepaszczone... Jedyna to dostкpna czіowiekowi boskoњж: lata mіodoњci, kiedy to jeszcze moїesz byж wszystkim, jest w tobie morderca, ale jest i ksi№їк. Lecz kaїda zamarzaj№ca sekunda pozbawia ciк kolejnej cz№stki potencjalnej wielkoњci. Wystarczy parк lat. Czas miniony zmienia ciк w lodow№ rzeџbк. Niewiele pozostaje; mrуz przeszіoњci њcina ci nawet myњli, nie przyjdzie ci do gіowy nic, co juї kiedyњ nie przyszіo, nie wykonasz nowych ruchуw, nie wypowiesz nowych s№dуw, nie pokochasz ludzi rуїnych od tych, ktуrych juї kochaіeњ. Zimny lуd. Juї w minutк po urodzeniu zaczynaj№ siк na tobie osadzaж pierwsze warstwy szronu nieodmienialnej przeszіoњci. Proces, ktуrego nie da siк zatrzymaж. Ciaіo jest tym, co zjadіem; umysі - tym, co przeїyіem. To kl№twa; oczywiњcie, їe kl№twa. Przeznaczenie w wersji dla agnostykуw; determinizm miкkki. Uњmiechn№і siк do stewardessy. - Jestem їyw№ bomb№. Jeњli mnie pani natychmiast nie pocaіuje, wysadzк ten samolot w powietrze. - Nie znaіa іaciny i teї siк uњmiechnкіa.
Smith byі wysokim Murzynem; na lotnisku zjawiі siк ubrany po cywilnemu, podobnie jak Aproxymeo. Przyjechaі przysіowiowym czarnym sedanem. - Daleko? - zagadn№і go Aproxymeo. - Kilka godzin - mrukn№і major. Aproxymeo zasn№і w czasie jazdy.
Oњrodek leїaі za miastem, w otoczonej lasem dolince. Pierwotnie byіa to prywatna stadnina; nadal zreszt№ trzymano tu konie. Przenosz№c torby z bagaїnika do pawilonu dla goњci, Aproxymeo dostrzegі w oddali dwуch mкїczyzn na koniach, galopuj№cych zapamiкtale przez dolinkк, jakby od tego ich wyњcigu zaleїaіo czyjeњ їycie - przesadzili strumieс, przesadzili pіot, konie wyci№gaіy siк w biegu jak antylopy, pot lњniі na ich ciemnej sierњci w promieniach chyl№cego siк ku horyzontowi jesiennego sіoсca. Aproxymeo z torbami przerzuconymi przez ramiona przystan№і na schodkach. Doszіo go echo іomotu kopyt wierzchowcуw. Zapach suchej trawy walczyі z zapachem benzyny.
Читать дальше