- Wiesz, jak tam dojść? Prowadź!
Nie zdążyliśmy się ruszyć. Krzaki przed nami pożółkły i w mgnieniu oka rozsypały się w pył. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Dopiero teraz, patrząc na tę istotę, uwierzyłem w wypowiedziane przed chwilą słowa. Stał przed nami. Matowoszara, plamista skóra lśniła niczym naoliwiona. Stwór wspierał się na kilku mackach, podobnych ni to do trąby słonia, ni to do odnóży ośmiornicy. Ziemia wokół nich pokryta była śluzem, jak po przejściu gigantycznego ślimaka. Wokoło ciała stwora ku ocalałym chaszczom ciągnęło się coś w rodzaju szarej pajęczyny. Stworzenie nie miało głowy, mimo to czułem, że widzi nas przez dziesiątki fosforyzujących dziurek pokrywających całą powłokę. Nie był duży, tak ze dwa i pół metra wysokości. Cuchnął jakby grzybami.
- Dzień dobry - wykrztusiłem. - Chcieliśmy zaproponować naszą pomoc w porządkowaniu przejętego przez pana księgozbioru. - Nie miałem pojęcia, jakiej jest płci ani czy w ogóle posiada jakąś płeć, uznałem jednak, że forma grzecznościowa nie zaszkodzi, a kto wie czy nie pomoże. - Z pewnością wyjaśnienia udzielane przez mieszkańców planety pozwolą panu lepiej zrozumieć szereg aspektów i detali specyficznych dla naszej kultury -
dodałem.
W powietrzu zaśmierdziało intensywnie chlorem. Czy to odpowiedź?
Może ta rasa porozumiewa się, emitując zapachy? Zmysł chemiczny? - pytania przelatywały przez moją głowę w szaleńczym tempie. Jak niby mam odpowiedzieć? A może w ogóle nas nie zrozumiał?
- Jesteśmy... - zaczął Staszek i urwał. Popatrzyłem na niego spod oka, nadal mówił, lecz z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Teraz dopiero spostrzegłem, że wokół mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabła, wyłączył fale akustyczne? Zmienił prawa fizyki, by powietrze nie przewodziło dźwięków? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowało się śmiertelne wręcz przerażenie. Dźwięk wrócił.
- Ziemianie! - Staszek odezwał się ochrypłym, dudniącym głosem.
Natychmiast zorientowałem się, że to obcy w jakiś sposób przemówił, używając jego gardła.
- Czy... - zacząłem.
- Czeka was unicestwienie.
Tyle to i ja wiedziałem. Jak przekonać tego gada, żeby nas stąd wyciągnął? Skoro zabiera całe budynki, powinien mieć możliwości techniczne. Milczy. Czeka na moją odpowiedź? Nie zadał pytania. A, do diabła!
- Czy może pan zabrać nas ze sobą? - zapytałem.
- Nie. To nie jest możliwe. Mogę jednak uratować wasze istnienia, jeśli w zamian zostaniecie moimi... - zatrzymał się na chwilę, jakby szukał słowa: - niewolnikami.
Niebo na wschodzie rozbłysło jak lampa stroboskopowa, przygasło i znowu rozbłysło. Poczułem, że na ramieniu wysycha mi skóra pod koszulą. Nad czym tu myśleć? Już jest ze czterdzieści stopni w cieniu. Zaraz się usmażymy! Lepiej do końca swoich dni sprzątać wychodki na obcych planetach, niż spłonąć żywcem. A jeśliby zupełnie nie dało się wśród obcych wytrzymać, podetnę sobie żyły i tyle...
- Zgadzamy się - powiedziałem w imieniu swoim i Staszka.
- Tak się stało - wypowiedział z namaszczeniem, niczym uroczystą formułę.
Zobaczyłem malinowy błysk i zapadła ciemność. Poczułem coś, chyba dotyk ostrza na karku, niespodziewanie przeszył mnie ból, jakby ktoś piłował mi głowę ręczną piłą. A potem świadomość zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
Visby, Gotlandia
12 września 1559
Marius Kowalik zwolnił kroku. Zagryzł wargi. Od chwili gdy pół wachty temu zszedł
z pokładu „Pięknej Astrid”, miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Teraz w wąskich zaułkach dzielnicy hanzeatyckiej zdołał ich rozpoznać. Zmieniali się co jakiś czas, aby nie odkrył ich obecności. Potężnie zbudowany mężczyzna w długim flamandzkim płaszczu z sukna, młody chłopak w płóciennej koszuli o wystrzępionych rękawach i starszy człowiek wyglądający na szwedzkiego szlachcica...
Marius zawahał się. Nie wyglądali na zwykłych portowych obszczymurów. Był jakiś powód, dla którego za nim leźli. Czy został rozpoznany, gdy wysiadał z okrętu, czy może ktoś ostrzegł wcześniej, że przybędzie do Visby, i po prostu czekali w porcie? Duńscy szpiedzy?
Tak, to bardzo prawdopodobne. A zatem nie może iść prosto do kuzyna. Najpierw trzeba ich zgubić.
Rozejrzał się wokoło, udając, że pobłądził. Olbrzym w płaszczu stał u wylotu zaułka.
Wyglądał na dość znudzonego swoją robotą. Marius odczekał, aż ten zagapi się na tragarzy niosących okute kufry, i błyskawicznie odskoczył za róg, gdzie otwierał się wąski, cienisty pasaż prowadzący na równoległą uliczkę. Niestety, w tym zaułku też mu się nie powiodło.
„Szlachcic” czaił się przed kantorem kupca bławatnego, udając, że z uwagą ogląda wywieszone przy drzwiach próbki sukna. Kowalik cofnął się między domy.
Do diaska, co robić?!
Z tyłu dobiegły ciężkie kroki. Siepacz zauważył, że śledzony wymyka się z pułapki...
A może zaatakować go, obalić na ziemię, stuknąć czymś w głowę? Marius odwrócił
się, kładąc dłoń na rękojeści kordu. Przejście było prawie puste, tylko dwaj podpici marynarze stali pod jedną ze ścian, wiodąc spór. Wykrzykiwali do siebie po rosyjsku straszliwe wielopiętrowe obelgi i najwyraźniej za chwilę mieli wziąć się do rękoczynów.
Marius popatrzył na nich zdumiony. Jeden z adwersarzy był potężny, zwalisty, posturą przypominał niedźwiedzia. Drugi drobny, zadziorny jak kogut, najwyraźniej nic sobie nie robił z fizycznej przewagi rozmówcy. Byczek w płaszczu przebiegł między nimi, odpychając ze złością stojącego mu na drodze kurdupla. Ten wykonał dziwny gest ręką.
Szpieg zdołał przebiec jeszcze pięć kroków, nim zaplątany we własne jelita runął na ziemię i z cichym westchnieniem oddał ducha. Niedźwiedziowaty przyskoczył do osłupiałego Kowalika i podał mu obszerny habit.
- Przysyła nas Peter Hansavritson - szepnął po niemiecku. - Przeczuł, że macie kłopoty.
- I rzeczywiście mieliście - ukłonił się jego towarzysz. - Z Bożą pomocą dwa problemy zostały rozwiązane, jednakowoż co najmniej trzy podobne krążą wokół niczym kruki szukające żeru. Tedy lepiej będzie i wygląd, i miejsce pobytu bystro zmienić.
Marius bez słowa narzucił na siebie ubiór, osłonił twarz kapturem.
Zabójca schował nóż do rękawa i ponaglił ich gestem. Ruszyli szybkim krokiem przez mroczne bramy oraz cuchnące, ciasne zaułki. Lada moment ktoś mógł wejść w uliczkę i spostrzec trupa...
Drobna dziewczyna siedziała na głazie. Milcząc, podziwiała las porastający stoki gór.
Zakłopotana nawijała na palce pasmo rudych włosów. Słońce powoli opadało ku ziemi.
Przedwieczorny wiatr niósł chłód. Dorodna łasica wskoczyła na leżący niedaleko pień brzozy.
- Helu...
- Tak, pani?
- Muszę teraz odejść. Pora, byś udała się na spoczynek - powiedziało zwierzę. -
Zapamiętałaś wszystko, co mówiłam?
- Tak, pani. Boję się... To góry. Jeśli mam przez wiele dni spać w jaskini, wilki mogą mnie wywęszyć i pożreć. Ponadto ludzie. Co będzie, jeśli odnajdą moją kryjówkę?
- Strach twój jest całkowicie bezpodstawny.
Hela milczała długo. Wreszcie z westchnieniem wstała z kamienia. Schyliwszy się, weszła do niewielkiej jaskini. W kącie czekało już posłanie ułożone z gałązek nakrytych wiązkami trawy. Ułożyła się wygodnie. Rozprostowała fałdy sukni.
- Pani...
- No co jeszcze? - Zwierzę zaczęło się niecierpliwić.
- Gdy wykonam moje zadanie... Czy będę mogła wrócić do Polski?
Читать дальше