- Panie dyrektorze, to nic nie da - wydusiłem z siebie. - To już koniec.
Szef milczał i patrząc przez okno, trawił informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie ulicy mieniły się ciepłymi barwami jesiennych liści. Delikatny wiatr od wschodu zdawał się nieść zapach świeżo zaoranych pól. Wreszcie dyrektor odwrócił się i uniósł na nas zmęczone spojrzenie.
- Według panów, a także tych tam - klepnął znowu faks - katastrofa jest całkowicie nieuchronna, nie możemy jej zapobiec ani w żaden sposób przeciwdziałać skutkom.
Fizyk kiwnął głową. Zastanawiałem się, dlaczego wysłali to faksem. Może to jednak jakiś debilny żart?
- Za - spojrzał na zegarek - kilkanaście minut pierwsze bryły anihilują nad Rosją.
Zostały nam niespełna trzy godziny, nim wejdziemy w strefę bombardowania. Jak sądzicie, czy powinniśmy powiedzieć uczniom, że zostało nam naprawdę niewiele czasu?
- Będzie zadyma - ostrzegłem. - I to niewąska. Jakby na potwierdzenie moich słów gdzieś daleko zawyła syrena.
- Czy ksiądz katecheta jest obecny w szkole? - zapytał fizyk. - Może udzieliłby wszystkim absolucji...
- Widziałem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. - Pokręciłem głową.
Dyrektor dźwignął się ciężko i podszedł do stojącego w kącie sejfu.
- Panie Marku, pan, zdaje się, służył w wojsku?
- Tak.
- Proszę zrobić z tym co trzeba i rozdać nauczycielom. Na wszelki wypadek... - Wyjął
sporą aluminiową walizkę.
Była chyba pierońsko ciężka, bo gdy położył ją na blacie biurka, szkło trzasnęło.
Pokręcił przy zamku, ustawiając kod, i podniósł wieko. Wewnątrz leżało co najmniej dwadzieścia pistoletów oraz kilka paczek amunicji.
- Co to jest? - wykrztusił mój kolega.
- Przysłali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji - stwierdził sarkastycznie dyrektor. - Na czarną godzinę...
Bez słowa rozprułem pudełko z nabojami i wyciągnąłem z pierwszego pistoletu magazynek.
Przypadając do ziemi, przebiegłem kilkadziesiąt metrów. Wysoki żywopłot zasłaniał
mnie całkiem nieźle. Przyczaiłem się zadyszany. Gdzieś z daleka, od strony śródmieścia, wiatr przyniósł echo wystrzałów. I pomyśleć, że w dzieciństwie lubiłem filmy wojenne. Teraz miałem tylko nadzieję, że zawierucha ominie ten zakątek. W sumie głupie marzenie, spędzić w spokoju ostatnią godzinę życia...
Przysiadłem na dziwnym murku, który wyglądał jak fundament ogrodzenia. Gęste krzaki zasłaniały mnie ze wszystkich stron. Przeżyłem w Warszawie ładne parę lat, dziesiątki, jeśli nie setki, godzin spędziłem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedziałem, że na skraju Pól Mokotowskich są tak nieprzebyte chaszcze... Rozejrzałem się wokoło. Stare topole i klony rzucały cień. Poniżej rozkrzaczał się czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej żużlem drogi widziałem wyraźnie orzech i kilka jabłonek. Pomiędzy nimi z ziemi sterczał przekrzywiony kran.
Zdziczały sad? Może kiedyś stały tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i później, gdy wznoszono bibliotekę? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiście gdyby zostało nam choć kilka dni życia. Co dalej? W ciągu godziny zdołałem przebiec raptem z pół kilometra, od liceum, w którym pracowałem, tutaj. Pchać się do śródmieścia? Sądząc po zasnuwających niebo dymach, działy się tam mało wesołe rzeczy. A może po prostu poszukać sobie polanki w krzakach i uwalić się na trawie, by poczekać na koniec? Do licha, dlaczego właśnie teraz?
Już prawie odłożyłem na samochód... i z Zuzanną miałem iść w sobotę do kina. Za dwa lata mógłbym zostać nauczycielem mianowanym.
Włożyłem do ucha słuchawkę radia, lecz wszystko tonęło w białym szumie.
Przeskakiwałem po pasmach, szukając programu, jednak stacje zaprzestały nadawania. I nagle, gdy już prawie traciłem nadzieję, usłyszałem melodyjny i czysty głos Ojca Dyrektora.
- Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegła końca, lecz prawdziwe życie dopiero się zaczyna. Zostały nam może trzy kwadranse, módlmy się.
Panie, w godzinę śmierci wezwij mnie...
Nie lubiłem gościa, ale muszę przyznać, że tym razem naprawdę mi zaimponował. Nie poddał się, tylko postanowił do ostatniej chwili pomagać wiernym. Jakieś wrzaski dobiegające zza drzew przerwały mi słuchanie radia. Wychyliłem się zza pnia i zagryzłem wargi. Czterech rosłych byczków w dresach kopało jakiegoś chłopaka. Komórka telepała mi się w kieszeni na udzie, ale miałem absolutną pewność, że policja nie przyjedzie. Zresztą i tak nie działała. Czterech... Ciut dużo. Zagryzłem wargi, a potem spłynął na mnie głęboki spokój.
I tak wszyscy jesteśmy martwi. Mogę odejść chyłkiem albo spróbować ratować kopanego. Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, więc może należałoby na zakończenie dokonać czegoś wielkiego czy chociaż bohaterskiego? Najwyżej mi się nie uda. Zginę teraz albo za czterdzieści minut. I naraz poczułem, że żal mi tych ostatnich trzech kwadransów, lecz podjąłem decyzję i nie było już odwrotu.
Rzuciłem torbę z laptopem i wyszarpnąłem z kabury pistolet. Pierwszy napastnik schylił się właśnie, by przeszukać kieszenie ofiary. Celowałem w skroń, lecz trafiłem w szyję.
Też skutecznie, runął natychmiast. Drugi dostał w bandzioch. Trzeci oberwał w plecy, kula utkwiła gdzieś koło łopatki. Koleś wydał dźwięk jak odtykany zlew i zwalił się na ziemię.
Czwarty uciekał.
Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pójdą... Strzeliłem za tym czwartym, ale chybiłem. Ranny w brzuch zdążył już wyciągnąć broń. Ciekawe, skąd spluwa u takiego szmaciarza? Podszedłem i dobiłem go strzałem w kark. Tak po prostu, jakbym przez całe życie nic innego nie robił.
Leżący chłopak uchylił powieki, spojrzał na mnie półprzytomnie. Usiadł i splunął
krwią. Dochodził do siebie bardzo szybko, choć widać było, że oberwał naprawdę zdrowo.
Jedna ręka zwisała mu bezwładnie, chyba strzaskana w łokciu.
- Musimy stąd znikać - powiedziałem, schylając się po broń zastrzelonego. - Jeden uciekł, może sprowadzić nam na karki więcej kumpli. Dasz radę iść?
- Tak. - Wstał chwiejnie na nogi, zdrową ręką dotknął biodra i skrzywił się strasznie.
Ostatni postrzelony dresiarz kopnął nogami w agonii i znieruchomiał. Podniosłem torbę z laptopem.
- Mam tu niedaleko... - Chłopak zawahał się.
Spojrzał na mnie niepewnie i jakby wyczekująco.
- Jeśli masz tu jakąś metę, to prowadź. Nie możemy tak sterczeć na widoku. -
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Mam powiedzieć, że jestem przyjacielem?
- To już raczej pan udowodnił...
- Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym „pan”, mam raptem dwadzieścia osiem lat...
- A ja za rok pisałbym maturę. - Kaszlnął krwią. - Ach tak, mam na imię Stanisław.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Kulejąc, poprowadził mnie ledwo widoczną ścieżką przez chaszcze. Po chwili wśród gęstych bzów zamajaczyła zardzewiała furtka. Otworzył ją własnym kluczem, a potem starannie zamknął.
Pomiędzy kompletnie zdziczałymi krzewami bielał prostokąt betonowego fundamentu. Na nim walały się resztki niedopalonych belek.
- Zapraszam do mojego królestwa. - Odsunął płytę z dykty i kolejnym kluczem otworzył metalową klapę.
Po sześciu drewnianych schodkach zeszliśmy do piwniczki. Była spora, przez dwa okienka wpadało tu nieco światła. Ściany z czerwonej cegły, sądząc po zaciekach i purchlach, miały swoje lata. W lochu śmierdziało stęchlizną, ale nie tak mocno, jak się spodziewałem.
Читать дальше