Kilka mebli wyciągniętych chyba ze śmietnika, fotele, pod oknem stół z jasnej, grubej sklejki.
- Znajdzie się jakaś szmata? Zagłada ludzkości zagładą ludzkości, jednak dziadek zawsze powtarzał, że broń należy wyczyścić przed włożeniem do kabury.
- Jasne. - Pogrzebał na regale, wyciągnął z tekturowego pudełka kawał bawełnianej tkaniny.
Przy użyciu szprychy rowerowej przeczyściłem lufę. Kosmiczna katastrofa unicestwiająca planetę to rzeczywiście problem - ale porządek musi być.
Chłopak nieźle się tu urządził. W kącie stał piecyk typu koza oraz leżały równo przycięte polanka. Krzesło obrotowe, regał z pudełkami pełnymi jakichś mechanizmów...
Opadł na fotel, krzywiąc się z bólu, i obmacał łokieć.
- Kompletnie pogruchotane - westchnął. - Czuję takie ostre kawałki ruszające się pod skórą. Dziwne, że nie spuchło... I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo czegoś? - Spojrzał z nadzieją.
Pogrzebałem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowałem, podczas sesji, gdy zarywałem kolejne noce, może coś na ból głowy by się znalazło... Ale teraz? Cztery lata po dyplomie? Rzuciłem mu listek polopiryny.
- To wszystko, co mam. Na ból głowy pomaga - powiedziałem. - Poza tym ma działanie przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniża krzepliwości.
- Hmmm... no tak. - Odłożył tabletki na stół. - Może lepiej się wina napijemy?
Zakaszlał znowu.
- Lepiej nie. - Pokręciłem głową. - Alkohol rozszerza naczynia krwionośne. Masz połamane żebra?
- Na to wygląda, ale i odbija się krwią... Wyciągnął zza regału zakurzoną butelkę.
Ścisnąłem ją między kolanami, nieco zardzewiałym korkociągiem wydłubałem korek. Staszek wytrząsnął nakrętki oraz śrubki z dwóch kubków i nalał hojnie.
- Za spotkanie, a przy okazji, nie podziękowałem jeszcze za uratowanie życia... - Ręka trochę mu drżała.
Wziąłem drugie naczynie i uroczyście stuknęliśmy się nad stołem. Wino było nie najgorsze, choć zalatywało mocno drożdżami.
- No i całkiem nieźle ten koniec wygląda. - Uśmiechnąłem się. - Siedzi człowiek wygodnie, jest z kim pogadać, nawet jest co wypić... Tylko z zagrychą problem. -
Wyciągnąłem z plecaka kupioną rano puszkę pasztetu. - Średnio do wina pasuje... Swoją drogą, bardzo dobre - wyraziłem uznanie.
- Własnej roboty - pochwalił się. - Zeszłoroczne. Jeszcze mój dziadek sadził
winogrona.
Krzywił się przy każdym łyku.
- To wasza działka? - domyśliłem się.
No i proszę, obejdzie się bez grzebania po archiwach, przed śmiercią poznam nawet historię tego miejsca...
- Tak nie do końca działka - mruknął Staszek. - Tu był nasz dom. - Klepnął dłonią ceglaną ścianę. - Kiedy w latach sześćdziesiątych zabierali się za budowę biblioteki, wszystkich stąd wyrzucili do mieszkań w blokach, zlikwidowali też działki obok. Ale potem zbudowali gmach trochę dalej, a to zarasta...
- Faktycznie niezła dżungla.
- Czemu ten świat zwariował? - westchnął.
- Nie wiesz? - Wytrzeszczyłem oczy.
- Wiem, że ludzkość odchodzi w niebyt, ale, cholera... Dowiedzieliśmy się w liceum, wszyscy z miejsca pogłupieli. Zaczęli ganiać za dziewczynami, gwałcić, rozbijać sobie głowy... Jakby nagle zerwali się z uwięzi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedział, że nigdy nie widział ludzkiego mózgu... Szczerze powiedziawszy, wziąłem cię w pierwszej chwili za podobnego wariata...
- Uzbrojony i niebezpieczny... - Popatrzyłem na pistolet w zadumie. - Poczułem, że ich życie lub śmierć nie mają już żadnego znaczenia - przyznałem. - Ale jakoś nie w porządku było, że chcą cię zamordować. I to ja ich... Może to wrodzone poczucie sprawiedliwości, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzące ludzi zabijających nawet w obronie własnej? - Zamyśliłem się. - Tak czy siak, w ogóle ich nie żałuję.
- Socjolodzy i psycholodzy mają w tej chwili kupę materiału do badań... - mruknął.
- Tia, u nas w liceum było podobnie. Paru uczniów chciało natychmiast wyrównać porachunki z nauczycielami, inni polecieli całą bandą do monopolowego po drugiej stronie ulicy. - Westchnąłem. - Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszaleć... To przykre, bo w pewien sposób pokazało powierzchowność naszej kultury i naszej wiary przy okazji...
- Zabrakło im... - Popatrzył na zdobiącą palec wskazujący srebrną obrączkę do odmawiania różańca.
- Myślałem, że zdołam się przedrzeć pod Otwock, do rodziny, ale utknąłem tutaj. A ty szedłeś w jakimś określonym kierunku? Czy tu, do schronu?
- Czasem tu przyłażę, gdy mi źle, i wspominam dziadka. Pomyślałem, że tu będzie godnie poczekać na koniec. I fajnie, że jest z kim pogadać. Wygląda na to, że tylko my dwaj pozostaliśmy normalni - zażartował. - Jesteś nauczycielem?
- Uczę informatyki w Reytanie.
- Szkoda, że zdawałem gdzie indziej. Choć pewnie i tak byś mnie nie lubił, z komputerów byłem zawsze straszna noga...
Zerknąłem na zegarek.
- Nie zostało dużo czasu - zauważył.
Za piwnicznymi okienkami błysnęło oślepiające białe światło.
- Oho - mruknąłem - zaczyna się.
Staszek zadrżał lekko.
- Wyjdziemy popatrzeć? - zaproponował. - Druga taka okazja może się już nie zdarzyć... - zabrzmiało to niczym koszmarny dowcip.
- Fakt, kiedy już będziemy po tamtej stronie, ci, którzy umarli wcześniej, mogą nas pytać, jak to wyglądało - również popisałem się wisielczym humorem.
Wspięliśmy się po drewnianych schodkach. Rozbłyski rozświetlały na razie niebo na horyzoncie. Były silniejsze i słabsze, chwilami nasze cienie stawały się podwójne. Grunt drżał
lekko.
- Wchodzimy w strefę bombardowania. - Sam nie mogłem zrozumieć, dlaczego jestem taki spokojny. - Na razie zasłania nas wypukłość planety. Eksplozję w Hiroszimie widziano z odległości setek kilometrów, ale te są chyba silniejsze. Niebawem...
- Schowamy się w piwnicy czy zostajemy na zewnątrz? - Staszkowi głos trochę się łamał.
- Nie wiem... Tu grożą nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosięgnie nas promieniowanie i sufit może spaść na głowy. Na zewnątrz, zanim zdechniemy, zdąży nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, cóż, napromieniowanie wywołuje najpierw silne wymioty...
Otarłem czoło z potu. Powietrze stawało się coraz gorętsze, na horyzoncie pojawiła się oślepiająca łuna. Rozszerzała się stopniowo, obejmując coraz większy wycinek widnokręgu.
Nasze cienie znowu się rozdwoiły, tym razem już na stałe.
- Do piwnicy - rozkazałem. - Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyć czymś okna, to dłużej wytrzymamy. Masz łopatę? Zasypiemy je piachem! Bystro!
- Mam łopatę, deski i cegły tam leżą. Szybko...
Odwróciliśmy się.
- Co jest, do diabła? - szepnął.
Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej świecił dziwnym blaskiem.
Na naszych oczach przybrał malinową barwę i zniknął. Huknęło, wiatr targnął krzakami, nagły spadek ciśnienia zatkał nam uszy.
- Antymateria chyba tak nie działa - mruknął Staszek.
- Powietrze uderzyło w próżnię, stąd ten dźwięk - wysunąłem hipotezę. - Ktoś...
Komuś zrobiło się żal tych pięciu czy sześciu milionów książek, które uległyby spaleniu, i zabrał je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem.
- Kto? - zdumiał się.
- Znajduję tylko jedno wyjaśnienie - mruknąłem. - Fantastyczne i idiotyczne, ale... Ale to może być nasza szansa! Nie masz ochoty zostać bibliotekarzem?
- U ufoków? - Staszek załapał od razu. - Jasne!
Читать дальше