Szatrow poruszył się ostrożnie. Jego nerwowa natura protestowała przeciwko długiej bezczynności. Spojrzał z ukosa na zamyślonego Dawydowa, ostrożnie wziął ze stołu ciężki krążek metalu i zaczął oglądać dziwny przedmiot z przenikliwością doświadczonego badacza. Profesor przysunął krążek do jasnego światła, specjalnej lampy mikroskopowej i obracał ten szczątek nieznanego przyrządu na wszystkie strony, pragnąc uchwycić niespostrzeżone jeszcze szczegóły konstrukcji. Nagle Szatrow spostrzegł wewnątrz krążka, na odwrotnej stronie tarczy coś, co przeświecało przez matową błonkę. Z zapartym oddechem uczony próbował dostrzec to i podstawiał krążek pod światło pod różnymi kątami nachylenia. I nagle, poprzez mętną warstwę, jaka utworzyła się z biegiem czasu na przezroczystej substancji krążka, Szatrowowi wydało się, że jakieś oczy spojrzały mu prosto w twarz. Profesor krzyknął stłumionym głosem i upuścił ciężki krążek, który z hukiem upadł na stół.
Dawydow podskoczył, jak podrzucony sprężyną, klnąc na czym świat stoi. Ale Szatrow nie zwrócił uwagi na wściekłość przyjaciela. Już zrozumiał i nowy pomysł zmusił go do powstrzymania oddechu.
— Ilja Andrejewiczu — krzyknął Szatrow — czy znajdzie się tutaj coś do polerowania? Drobny karborund albo jeszcze lepiej szafran i kawałek zamszu?
— Oczywiście, że jest jedno i drugie. Ale co się z tobą stało do stu tysięcy diabłów!?
— Daj jak najprędzej to, o co proszę, Ilja Andrejewiczu! Nie będziesz żałował. Gdzie to masz?
Dawydowowi udzieliło się zdenerwowanie Szatrowa. Wstał, zrobił wielki krok i potknął się o dywan. Gniewnie kopnął zgięty róg dywanu i zniknął za drzwiami. Szatrow chwycił tarczę i zaczął lekko próbować paznokciem wypukłą powierzchnię maleńkiego krążka…
— Oto jest — powiedział Dawydow ustawiając na stole słoiki z proszkami, naczynia z wodą i spirytusem oraz kawałek skóry.
Szatrow pośpiesznie i umiejętnie przygotował mieszaninę z proszku do polerowania, wysmarował skórkę i zaczął trzeć powierzchnię krążka równomiernym, obrotowym ruchem. Dawydow z chciwym zainteresowaniem obserwował pracę swego przyjaciela.
— Ten przezroczysty, nieznany nam stop jest nadzwyczaj odporny — objaśnił Szatrow nie przerywając pracy. — Mimo to jest niewątpliwie przezroczysty jak szkło, a zatem powinien mieć powierzchnię polerowaną. A tu — proszę — powierzchnia jest matowa, czyli że została w ciągu milionów lat przeżarta przez piasek. Nawet tak odporna substancja musiała się poddać. Ale jeżeli go odpolerujemy, stanie się na powrót przezroczysty.
— Przezroczysty? I cóż dalej? — zwątpił Dawydow. — Przecież z drugiej strony tarczy przezroczystość zachowała się. Widzę warstwę indu i to wszystko…
— A tutaj jest wizerunek! — w podnieceniu krzyknął Szatrow. — Widziałem, widziałem! I jestem pewien, że ukryty jest tu portret gwiezdnego przybysza, a może nawet tego samego, do którego należy ta czaszka. Po co jest tutaj — może to jest rozpoznawczy znak na aparacie, albo może taki był u nich zwyczaj — tego się nie dowiemy. Zresztą to nie jest ważne, jeżeli udało się nam rzeczywiście dostrzec jakiś wizerunek… Wystarczy spojrzeć na kształt powierzchni — to jest soczewka optyczna… Ale poleruje się doskonale — mówił dalej profesor próbując palcem krążek.
Pochylony poprzez ramię Szatrowa, Dawydow z niecierpliwością patrzył na tarczę, na której pod pasmami mokrej, czerwonej papki coraz wyraźniej występował szklisty połysk.
Wreszcie Szatrow westchnął z zadowoleniem, starł masę do polerowania, zwilżył krążek spirytusem i przez kilka minut tarł go suchym zamszem.
— Gotowe! O key! — Podniósł tarczę do światła, trzymając ją w ten sposób, aby światło odbijało się wprost na patrzących.
Obydwaj profesorzy mimo woli drgnęli. Z głębi zupełnie przezroczystej warstwy, powiększona w jakiś pomysłowy optyczny sposób do wielkości naturalnej — spojrzała na nich dziwna, ale niewątpliwie — ludzka twarz. Wykonany w jakiś nieznany sposób, wizerunek był wypukły, a najważniejsze — niezwykle, nieprawdopodobnie żywy. Mieli złudzenie, że spogląda na nich żywa istota, oddzielona tylko niewidzialną przegrodą soczewki optycznej. A przede wszystkim uporczywie patrzyły przyćmiewając wszystkie inne wrażenia ogromne, wypukłe oczy.
Podobne były do jezior, w których kryje się tajemnica wszechświata, były natchnione rozumem i natężoną wolą i jak dwa potężne promienie dążyły naprzód, poprzez szklaną przegrodę, w niezmierzone oddalę przestrzeni. W oczach tych lśniło światło nieskończonej odwagi rozumu, który zdaje sobie sprawę z nieubłaganych praw rządzących wszechświatem, rozumu wiecznie miotającego się w mękach radości i poznania.
I spojrzenia uczonych Ziemi skrzyżowały się z niesamowitym wzrokiem, który spoglądał ku nim z otchłani wieków, i nie opuściły się zawstydzone. Szatrow i Dawydow odczuli radosny tryumf. Myśl, choć rozrzucona w oddalonych od siebie i niedostępnych światach, nie zginęła bez śladu w przestrzeni i czasie. Nie, samo istnienie życia było rękojmią ostatecznego zwycięstwa myśli nad wszechświatem, rękojmią tego, że w różnych zakątkach przestrzeni międzyplanetarnej trwa wieczny proces ewolucji, tworzenie się wyższej formy materii i twórcza praca poznania…
Gdy uczeni ochłonęli po pierwszym wrażeniu, jakie wywarły na nich patrzące oczy gwiezdnego przybysza, zaczęli oglądać jego twarz. Okrągła, o dużych oczach, pozbawiona zarostu głowa, o grubej i gładkiej skórze, nie wydawała się ani potworna, ani wstrętna. Potężne, szerokie i wypukłe czoło miało w sobie coś ludzkiego i rozumnego, a zadziwiające oczy sprawiały, że zacierało się nieprzyjemne wrażenie odmiennej dolnej części twarzy. Nie obecność uszu i nosa, usta w formie dzioba były bardzo nieprzyjemne, ale nie mogły zatrzeć wrażenia, że nieznana ta istota jest człowiekowi bliska i zrozumiała. Wielkie braterstwo ducha i myśli z ludźmi Ziemi bezwiednie przemawiało z oblicza gościa naszej planety. Szatrow i Dawydow widzieli w tym rękojmię tego, że mieszkańcy różnych gwiezdnych okrętów wzajemnie się zrozumieją, kiedy przestrzeń, która dzieli światy, zostanie wreszcie zwyciężona, kiedy nastąpi w końcu spotkanie myśli, rozrzuconej po dalekich planetarnych wysepkach wszechświata. Uczonym przyjemnie byłoby myśleć, że zdarzy się to wkrótce, ale rozum mówił o tysiąc leciach, jakie jeszcze miną, zanim nastąpi wielka rozbudowa naszego świata.
A przede wszystkim należy połączyć narody własnej planety w jedną braterską rodzinę, znieść nierówność, ucisk i rasowe przesądy, potem zaś dążyć ku połączeniu różnych światów. W przeciwnym razie ludzkość nie będzie w stanie wypełnić największego swego bohaterskiego czynu — ujarzmienia groźnych międzygwiezdnych przestrzeni, nie będzie mogła sobie poradzić z zabójczymi siłami kosmosu, grożącymi żywej materii, która odważyłaby się porzucić swoją chronioną przez atmosferę planetę. Ażeby osiągnąć ten pierwszy stopień, należy z całych sił duszy i ciała pracować nad urzeczywistnieniem tego warunku, koniecznego dla wielkiej przyszłości ludzi na Ziemi!
KONIEC
Intermezzo — niewielki utwór fortepianowy. W danym wypadku chodzi o słynne intermezzo Brahmsa.
Galaktyka — gigantyczny system gwiezdny (tzw. Droga Mleczna), w którym nasze Słońce zajmuje miejsce zwykłej gwiazdy. Słońce okrąża dynamiczne centrum Galaktyki opisując orbitę, którą przebiega mniej więcej w okresie 220 milionów lat.
Читать дальше