— Zgnilizna, gnuśność i nędza inteligencka! — nagle rozwścieczył się Dawydow. — Oczywiście, zadanie jest bardzo trudne, dlatego że brak faktów, trzeba będzie pracować jedynie wyobraźnią. Cała nadzieja w pomocy rozumu. Przełamać ślepą ścianę! Ale jeśli twoja głowa nie wymyśli nic do rzeczy, któż z nas wszystkich to rozstrzygnie? A fantazje o różnych formach życia — o wszelkich tworach z metalu lub kamienia — to pozostawcie pisarzom. Nam nie jest z tym do twarzy. Należy pamiętać o energetyce życia, która powstała nie przypadkowo, ale całkiem zgodnie z prawami natury. Zasadnicze podstawy są następujące i ażeby pozostać do końca uczonymi, na nich się musimy opierać. Budowa żywych istot nie jest przypadkowa. Przede wszystkim jedność materii wszechświata jest rzeczą dowiedzioną — wszędzie i zawsze, tak jak i na naszej Ziemi, istnieją dziewięćdziesiąt dwa pierwiastki. Dowiedziono również wspólnoty praw chemicznych i fizycznych we wszystkich głębinach wszechświatowej przestrzeni. A jeżeli tak, to — Dawydow trzasnął pięścią w stół — żywe stworzenie składające się z najbardziej skomplikowanych cząsteczek musi mieć za podstawę węgiel, który zdolny jest do tworzenia najbardziej skomplikowanych połączeń. Po wtóre, podstawą życia jest wykorzystanie energii promieniowania Słońca, wykorzystanie najbardziej rozpowszechnionych i efektywnych chemicznych reakcji tlenowych. Czy tak?
— Wszystko jedno — skinął Szatrow — ale na razie…
— Jedną chwileczkę. Im bardziej skomplikowana jest budowa cząsteczek, tym łatwiej rozpadają się one w wyższej temperaturze; w materii rozżarzonych gwiazd w ogóle nie istnieją związki chemiczne. W mniej silnie nagrzanych światach, jak w widmach zimnych czerwonych gwiazd, w plamach słonecznych, wykrywamy tylko najprostsze połączenia chemiczne. Dlatego też można twierdzić, że powstanie życia w każdej, najbardziej niezwykłej formie może nastąpić tylko w stosunkowo niskiej temperaturze. Nie powinna ona jednak być zbyt niska, gdyż wtedy zanadto zmniejszy się ruch cząsteczek i przestaną zachodzić reakcje chemiczne, a więc nie będzie się tworzyć potrzebna dla życia energia. Dlatego można z góry, bez specjalnych przewidywań mówić o określonych wąskich granicach temperatury, w których istnieją żywe organizmy. Nie będę cię zamęczał długimi rozumowaniami, ale łatwo jest zrozumieć, że są to granice temperatury, w których woda istnieje w stanie płynnym. Woda rozpuszcza i roznosi substancje potrzebne dla życia organizmu.
Aby powstało życie wraz z narastającymi jego komplikacjami, potrzebny jest długotrwały, historyczny, ewolucyjny rozwój. Czyli że warunki konieczne dla jego istnienia powinny być trwałe w wąskich granicach temperatury, ciśnienia, promieniowania i tego wszystkiego, co rozumiemy jako warunki fizyczne na powierzchni Ziemi.
Co zaś dotyczy myśli, to może przejawić się tylko w bardzo skomplikowanym organizmie, o wysokim rozwoju przemian energetycznych — w organizmie, który jest w pewnym stopniu niezależny od otaczającego środowiska. To znaczy, że dla powstania istot myślących istnieją granice węższe — podobne do wąskiego korytarza biegnącego poprzez czas i przestrzeń.
Weźmy na przykład rośliny, które asymilują węgiel przy pomocy światła. Jest to energetyka niższego rzędu inna niż tlenowe spalanie substancji u zwierząt. Dlatego rośliny, choć osiągają kolosalne rozmiary, nie zmieniają swego miejsca. W świecie roślinnym nie istnieje szybki i potężny ruch, jak u zwierząt. Rośliny nie mogą się poruszać. Wyrażając się pospolicie — jest to inna maszyna!
A więc życie w tych warunkach i w tej formie, w jakiej istnieje na Ziemi, nie jest przypadkowe, lecz podlega ścisłym prawom. Tylko takie życie może przechodzić długą drogę historycznego doskonalenia się, drogę ewolucji. Dlatego też zagadnienie sprowadza się do zbadania wszelkiego rodzaju ewolucyjnych dróg, jakie prowadzą od najprostszych tworów do myślącego stworzenia. Wszelkie inne rozwiązania są urojeniem, pozbawionym podstaw majaczeniem nieuków!
— Surowo sądzisz, Ilja Andrejewiczu! Ja wcale się nie wyrzekam rozmyślań nad tym zagadnieniem. I wszystko, co mi przyjdzie do głowy — będę ci komunikował…
* * *
— Ilja Andrejewiczu, proszą was do telefonu. Już dzwoniono wiele razy, ale nie było was od wielu dni.
Dawydow, stęknął wściekle, odrywając się od korekty. Na stole leżał wielki stos odbitek, a do nich przypięty był arkusz: „Dla Prof. Dawydowa, pilne! Proszę nie zatrzymywać!” Pod odbitkami leżały dwa nadesłane artykuły recenzyjne już przetrzymane przez profesora. W ciągu kilku dni, jakie stracił usiłując uzyskać zezwolenie na prowadzenie prac na Kamie, zebrało się wiele terminowej pracy.
Pracy, która gromadzi się u każdego wybitnego uczonego, a nie dotyczy bezpośrednio jego poszukiwań. W mieszkaniu Dawydowa leżała gruba dysertacja, kandydat oczekiwał szybkiej oceny. Za trzy godziny miało się odbyć długie posiedzenie. Zjawił się preparator z prośbą o obejrzenie prac i wydanie dalszych wskazówek dotyczących dalszego ich prowadzenia. Jednocześnie należało koniecznie napisać kilka listów celem zrealizowania niezwykłej sprawy Szatrowa.
Po rozmowie telefonicznej profesor siadł przy stole i zabrał się do korekty. Pióro skrzypiało gniewnie po papierze, oderwane wyzwiska sypały się pod a dresem korektorów. Wreszcie w oczach Dawydowa wiersze zaczęły zlewać się, opuścił dwie poprawki i zrozumiał, że musi zrobić przerwę. Przetarł oczy, wyprostował się i nagle zaśpiewał głośno, nieprawdopodobnie fałszując, jakiś ponury i jednostajny motyw:
— Och, ty matko — Wołgo, rzeko rosyjska…
Ktoś zapukał do na wpół uchylonych drzwi. Wszedł profesor Kolcow, zastępca dyrektora instytutu, w którym pracował Dawydow. Na obramowanej krótką bródką twarzy Kolcowa błąkał się jadowity uśmieszek, a ciemne oczy patrzyły smętnie spod długich, zagiętych jak u kobiety rzęs.
— Żałośnie śpiewasz, sir! — uśmiechnął się Kolców.
— Oczywiście! Całe zatrzęsienie drobnych spraw, a do właściwej pracy p odejść trudno. Im człowiek staje się starszy, tym więcej bzdur owija się dookoła niego, a siły już nie te same, trudno przesiadywać po nocach. Wciąż ta mysia krzątanina — zaryczał Dawydow.
— Uff, ile hałasu — zmarszczył się Kolcow. — Możecie ciągnąć dużo, postawę macie wspaniałą — niczym statua komandora. Cha, cha, cha! Otrzymaliśmy od Korpaczenki z Ałma-Aty list, który chyba was zainteresuje…
* * *
Niebo ponad dachami rozjaśniło się, wczesny dzień letni walczył z żółtym światłem lampy stojącej na stole tuż obok na oścież otwartego okna. Dawydow zapalił papierosa, który utracił wszelki smak, nikotyna ciężarem kładła się na zmęczone serce. Ale wszystko, co profesor zamierzał załatwić — zostało wykonane; jedenaście listów do geologów, którzy pracowali na terenach złóż kredowych w Azji środkowej, leżało już na zawalonym papierami i książkami stole. Pozostało tylko zapieczętować koperty, aby listy odeszły poranną pocztą. Dawydow zaczął pisać adresy i nie spostrzegł, że do pokoju weszła jego żona, przecierając jak dziecko piąstkami oczy.
— Jak ci nie wstyd! — wykrzyknęła z oburzeniem. — Już świta. A przecież obiecałeś nie siedzieć po nocach? Wszak sam uskarżałeś się na przemęczenie, na utratę zdolności do pracy… Fe, jak nieładnie!
— Już skończyłem, widzisz przecież — zaadresuję tylko pięć kopert i jestem wolny — w poczuciu winy usprawiedliwiał się Dawydow. — I więcej nie będę siedzieć. Musiałem to wszystko koniecznie odrobić. Idź, idź moja mała, ja zaraz się położę.
Читать дальше