115
Pytanie było retoryczne: zamarłem z filiżanką w połowie drogi do ust.
- Ale - dlaczego? Piotr?
Był moim synem, lecz ja jakoś nie do końca czułem się jego ojcem. Póki był dzieckiem, póki nie dostrzegałem w jego jasnym spojrzeniu owej milczącej, upartej dociekliwości, a w słowach - ironii, kwestionującej a priori wszystko, co mówię, poty pozostawał obiektem uczuć łatwym i dającym satysfakcję. Później stawało się to stopniowo coraz trudniejsze, zbyt bliskie i zbyt częste kontakty budowały między nami głupie pretensje, łańcuchy obustronnych złośliwości, nade wszystko zaś - wymuszały nieszczerość. Toteż starałem się zachować dystans. Ale to również obracało się przeciwko mnie, gdy z czasem przemieniał się, całkowicie poza moją kontrolą, wobec braku jakiejkolwiek synchronii z epicykliczną maszyną mego życia, w obcego człowieka. Nigdy nie było żadnej otwartej kłótni, nie wypowiedziałem głośno złych słów - niemniej jednak on wiedział, i ja wiedziałem, że wie. Już nie rozmawialiśmy ze sobą: rozmawiali przez nas nasi Obserwatorzy.
Larysa pokręciła głową, odwróciła wzrok, zagapiła się w okno, jakby istotnie mogła dojrzeć coś w monolitycznej ciemności.
- Cierpienie jest egotyczne ze swej natury; sądzisz,że nikogo innego jej śmierć nie obeszła? On jeszcze najdłużej z tobą wytrzymał. Wiesz, zajmował się ogrodem i sadem. Potem już prawie w ogóle nic nie mówił, kiedy do naszajeżdżał. Ale... Chryste, przecież dobrze wiedział o tymświństwie, co żre cię od środka! Dziwisz się, że takie wnioski wyciągnął? Rozpadałeś się na jego oczach. Sama wi-
116
działam, jak przestajesz panować nad swoim ciałem. Nie taka jest tradycja Kraju, cokolwiek by Bartłomiej mówił. Powinniście wyrzucić całe to... Albo oddać Im. A tak - co się z tobą zrobiło? Piotr jest młody, poszedł w ekstremę. Może jeszcze mu się odmieni...
Delikatnie odstawiłem filiżankę.
Żadne świństwo mnie nie żre.
Aha.
Larysa, na miłość boską, przynajmniej ty nie grajzabobonnej ignorantki! Nie ma w tym żadnych ciemnychtajemnic. Projekt eksploracji kosmosu po kosztach minimalnych, ten masowy siew Ziaren na technologii reprozyj-nej - to przecież rozpoczęto na ponad wiek przed początkiem Inwolwerencji. Ale Oni się otorbili, uciekli w optymalizacje systemowe, nieskończoność mają wewnątrz, nie nazewnątrz, i zupełnie ich nie interesują gwiazdy. Świat materialny oferuje w końcu bardzo ograniczoną ilość fenomenów, prawa są stałe, fizyka niezmienna, zaskoczenia małe,a wielka powtarzalność; Oni natomiast mają wewnątrz wolność absolutną, każda fizyka, każdy wszechświat jest tammożliwy, byle logicznie niesprzeczny. Archiwum końcówekreprozyjnych dziedziczyły najpierw przeróżne agencje, potem uniwersytety, wreszcie zeszło to do pojedynczych ludzi w Kraju, na koniec - Bartłomieja. Otwarć nie byłowiele, mimo tak długiego czasu, bo musisz policzyć odległości i ten ułamek prędkości światła, z jakim wypchniętoZiarna z Układu Słonecznego. Bogiem a prawdą, nie jestem pewien, czy w ogóle był ktoś przed Bartłomiejem;Organy nie wyglądają na specjalnie przerzedzone. Co innego restrykcje przeciwko powszechnemu rozwojowi tech-
117
nologii - a co innego jednorazowa aplikacja technologii i tak pozostających całkowicie poza naszym zasięgiem. Nie można demonizować wszyskiego, co tylko...
-Jednorazowa aplikacja, powiadasz. - Przeżuwała w zamyśleniu twardy chleb. - Ja się na tym nie znam, ty przeczytałeś tyle jego książek, że właściwie w połowie żyjesz w czasach sprzed Inwolwerencji - ale powiedz mi w takim razie, jaki jest sens wierności na łożu śmierci? Co ma nas wówczas powstrzymać przed „jednorazową aplikacją”?
Wzruszyłem lewym ramieniem.
- Nic.
Zaczęła mi się przyglądać z niepokojącą uwagą. Uśmiechnąłem się - jak mi się wydawało - cynicznie. Odsunęła talerz, pochyliła się nad stołem, sięgając ku moim dłoniom. Jej ręce były cieplejsze.
Wiesz dobrze, że to nie byłaby ona. Nie człowiek.
Oj, daj już spokój, nie rozpłaczę ci się tu przecież.
Siostrzyczki się wstydzisz?
Kichnąłem i to przełamało nastrój. Wyswobodziłem dłonie z jej uścisku, wysmarkałem nos w połę szlafroka. Larysa krzywiła się na to okropnie.
Degenerat. Właściwie mógłbyś dołączyć do syna.
Widzisz, Larysa - zacząłem, biorąc głębszy oddech i zakładając ręce na karku - tu nie chodzi o to, jak inni postrzegają taką decyzję umierającego, ale o to, co miałoby powstrzymać jego samego - kiedy czuje, że to jużprzedostatni oddech. Argumenty kulturowe, cywilizacyjne,one już go nie dotyczą. Ale ponieważ takie konwersje dajązły przykład dla żyjących, ponieważ koruptują kulturęi niszczą status quo - kultura wywiera nacisk, trenuje nas,
118
wbudowuje w podświadomość aksjomaty tradycji, tak mocno, by nawet w chwili śmierci się nie zawahać. Każdy kolejny konwertyta narusza bowiem tę tradycję i zanieczyszcza kulturę; jeśli częstotliwość zdrad wzrośnie ponad poziom krytyczny, układ straci stabilność i dalej pójdzie to lawiną. W ten właśnie sposób zanikały inne enklawy i tak zginie kiedyś w końcu Zielony Kraj, i wtedy nie będzie już nikogo, kto kultywowałby biologiczne tradycje Homo sapiens. Przysłuchiwałaś się temu, co mówi Daniel? Państwo jest maszyną homeostatyczną - ale kultury zachowują się podobnie, tylko że nie posiadają owego sztywnego szkieletu organizacyjnego i metody ich rządów są bardziej, mhm, subtelne.
Zabiła oba karaluchy trzonkiem noża do chleba: tłup, tłup. Na ostrzu nóż miał jeszcze niebieskie smugi konfitur.
- Ale nie myślałbyś w ten sposób, gdyby nie Bartłomiej i ta zaraza reprozyjna w twoim ciele, prawda? I gdyby nie śmierć Sjanny.
Kiedy wstał świt, wyszedłem do ogrodu. Zanosiło się na poranny deszcz, ciemna wilgoć wisiała w powietrzu, jego chłód kłuł nieprzyjemnie moją świeżo ogoloną twarz. Larysa znalazła mi nie przeżarte przez mole spodnie i sweter; szlafroki, przysięgła, że spali, i do diabła z Bartłomiejem. Ogród wyglądał jak po powodzi, pokrywała go jednolita warstwa błota zmieszanego z roślinną zgnilizną, nie dało się rozpoznać granicy poszczególnych upraw. Kiedy właściwie odjechał Piotr? Pod ścianą patio stała łopata i grabie, już podrdzewiałe. Spojrzałem na sad. Jedno z drzew, najwyraźniej złamane przez wichurę, leżało w poprzek ścieżki, inne przechylało się niebezpiecznie. Sporo roboty, dni i tygodnie, miesiące nawet. Jaka to pora roku? Jesień chyba.
119
Przeciągnąłem się, próbując z premedytacją przezwyciężyć odruchowe przygarbienie. Coś strzeliło w plecach, zabolało lewe ramię. Wziąłem głębszy oddech. Extensa otwierała się na ogień Meduzy, wracały do życia organy transmuta-cyjne, materia pochwycona w czarne błony, a sporo zdążyło się jej przez ten czas zgromadzić, zostanie wchłonięta, przetrawiona, wbudowana w uszkodzone struktury, wyłonią się z rozproszonych peryferii nowe, wzrosną od wstrzelonych w planetoidy zarodników jeszcze potężniejsze Oczy i Uszy, system korzeniowy księżycowego lasu, sięgający już na setki metrów pod powierzchnię zmarzliny, ukonstytuuje się w specjalistyczny procesor, semiorga-niczną protezę mózgu, mój trzeci płat czołowy, o średnicy dwóch tysięcy kilometrów... Ale mimo wszelkiego ruchu, mimo wszelkich energii, i zimnego wiatru na gładkich policzkach, i czerwonego żaru gwiazdy na skórze, i głosu La-rysy z wnętrza dworu, mimo to ów wilk w moim wnętrzu nadal wyje, przeciągły skowyt przebiega wnętrznościami mego ciała, by wydobyć się z ust krótkim jękiem, aż drżenie opanowuje kończyny i muszę oprzeć się o balustradę, wziąć głębszy oddech, ale i tak przymus powrotu do ciemnego salonu, skulenia się w bezruchu w głębokim fotelu, zapomnienia - jest trudny do przezwyciężenia. Powinienem coś zrobić, pokonać jakoś inercję duszy. Unoszę głowę i krzyczę, krzyczę, dopóki ból nie zaciska mi krtani.
Читать дальше