I jeszcze drobne odpryski scen zupełnie poza tym zaginionych: chłód parkietu i szorstkość dywanu pod plecami (widać sypiałem na podłodze na parterze); szklana układanka na posadzce holu (wiatr wybił szybę, zacząłem zbierać odłamki, lecz w którymś momencie musiało przeważyć inne skojarzenie, bo skończyłem, komponując z nich wielki witraż); cuchnące na podwórzu przed dworem truchło Pioruna; szramy na ręce po jakichś starych ranach; czyjś
110
krzyk, odbijający się echem we wnętrzu budynku; Anomalia przesłaniająca kontynenty Drugiej; spadający przez poręcz schodów biały kłąb pościeli; drzazgi wbijające się w kolana, gdy klęczałem na najwyższym stopniu schodów, ciągnąc z wyciem jakiś ciężar; lampa w mojej dłoni, zapalona, ostry zapach nafty i chwiejny płomień okopcający szkło; mrówki wędrujące w górę po drewnianej nodze stołu.
Było w tym jakieś szczęście, jakieś samozadowolenie; a na pewno spokój. W tym bezruchu, w tej bezwoli, bezpamięci. Czasami, co prawda, pojawiało się niepożądane skojarzenie, wówczas szarpał mną elektryczny szok, jak nagły ból zęba, podrażnienie nagiego nerwu - ale zaraz tym głębiej się zapadałem w wielki spokój, zaciągałem go na siebie niczym miękką, ciepłą kołdrę; i znowu było mi dobrze.
Prawie w ogóle nie wychodziłem z dworu. We wspomnieniach nie ma nawet świata za oknami - okna pozostawały odsłonięte, ale zupełnie nie pamiętam widoków za nimi, nie potrafię więc zestroić poszczególnych sekwencji z porami roku. Zresztą był tylko mrok w różnych odcieniach.
Najbliższy zorientowany na osi czasu fragment pamięci pulsuje gorącym światłem. Larysa szła przez dwór i zapalała wszystkie lampy, otwierała na oścież okna. Za nimi tężał mrok, lecz tu, w środku, wszechobecna jasność kłuła oczy. Uniosłem rękę, by osłonić się przedramieniem, zapadłem się głębiej w fotel.
Stanęła nade mną, złapała mnie za nadgarstki.
Już!
Puść!
Sam się wyrwij. No! Dalej!
111
Przestałem się szarpać. Pochylała się nad fotelem z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. Mocno opalona, wydawała się znacznie chudsza, kości policzkowe bardziej wystające, wargi węższe; spostrzegłem teraz także, iż włosy ma splecione w warkocze, spięte na karku.
O co ci chodzi?
Gdzieś tu powinna być brzytwa albo przynajmniejnóż wystarczająco ostry. Zresztą mamy strzelby. I sznur.Więc jak wolisz?
Co?
Zabić się. Jak? Żebym mogła sprzątnąć trupa, pókitu jestem.
Odbiło ci. Odwal się.
Znowu próbowałem się wyzwolić z jej uścisku - ale była silniejsza. Nawet przelotnie mnie to zdumiało.
No? - warknęła. - Wybieraj!
Larysa, co ci, do cholery...
Ale już!
Żadnego samobójstwa nie będę popełniał, daj miwreszcie spokój!
Puściła mnie. Mrugałem w ostrym świetle, bez powodzenia usiłując wyprostować się w fotelu o zapadłym siedzisku i wklęsłym oparciu. Larysa spoglądała na mnie zimno przez kilka sekund, po czym obróciła się na pięcie i wyszła. Odetchnąłem z ulgą. Trzeba by zgasić te wszystkie światła, co ona sobie myśli, fotoogniwa na dachu pół dnia nabijają jeden marny akumulator, przecież to...
Obejrzałem się na odgłos szybkich kroków. Weszła z karabinem w rękach, przeładowywała w marszu.
- Co ty...
112
Odstrzeliła zagłówek fotela, wióry ukłuły mnie w twarz, huk ogłuszył, spadłem na podłogę. Z czworaków zobaczyłem, że ponownie przeładowuje broń. Poderwałem się i wybiegłem, zataczając się w lewo i ciągnąc szlafrokiem po zakurzonych powierzchniach. Szła za mną. Wypadłem do holu i przez otwarte drzwi - przed dwór, w noc. Gonił mnie rytmiczny stukot obcasów jej wysokich butów jeździeckich. Uciekłem w ciemność. Padłem w trawę dopiero za granicą półmroku (noc była pochmurna), dysząc ciężko i próbując zebrać myśli; wciąż dzwoniło mi w uszach. Larysa stała w progu z karabinem wpartym w zgięcie łokcia.
- Będę czekać! - krzyczała. - Przejmuję ten dom! Wejdź, kiedy się zdecydujesz!
Chwilę jeszcze wpatrywała się w noc, po czym cofnęła się i głośno zaryglowała drzwi.
Obszedłem budynek, sprawdziłem wejście z patio. Centrum masy extensy zeszło tymczasem po pasywnym torze na orbitę ciaśniejszą nawet od orbity Piątej i pająk wraz z ocalałymi peryferiami, choć częściowo obumarły i poszarpany wzdłuż wielokilometrowych ścięgien, wystawiony był na takie ulewy energii z Meduzy, że wystarczyło mi zwrócić tam na kilka chwil uwagę, by skóra zaczynała swędzieć, adrenalina uderzała do krwi, oddech przyspieszał i fioletowe ćmy latały przed oczyma. Otworzyłem drzwi drżącą dłonią. Larysa krzątała się gdzieś we frontowej części domu, słyszałem ją, twardy stukot jej kroków, gdy stąpała po nagim parkiecie. Byłem boso, to stanowiło o mojej przewadze. Zaszedłem ją bezszelestnie; kiedy przenosiła przez hol tacę pełną naczyń, skoczyłem zza
113
schodów. Zdążyła się obrócić bokiem i cisnąć we mnie tacą, dostałem jakimś sztućcem w czoło. Złapałem ją za przedramiona, uderzyliśmy w ścianę. Kopała, klnąc. Straciłem równowagę, pociągnąłem ją za sobą, upadliśmy w kąt, jednocześnie tłukąc sobie głowy. Próbowała się wyrwać, ale schwyciłem jej nadgarstki, teraz byłem silny, teraz gotowały się w mych mięśniach gigadżule, miliardy i miliardy ton przygważdżały ją do podłogi. Wierzgała i klęła, bezradna. -Już!
Puszczaj!
Sama się wyrwij!
Oboje dyszeliśmy ciężko; kolejnym oddechem za-krztusila się i wpadła w ciąg chrapliwego kaszlu - lecz co zaczęło się jak kaszel, skończyło się jak śmiech, i minutę później chichotaliśmy już niczym pięcioletnie dzieci.
Ale czy musiałaś rozstrzeliwać mi fotel?
Ty chyba siebie nie widziałeś. Przyjrzyj się. Rozglądnij się dokoła. Chlew się tu zrobił. A i cuchniesz nie-lekko.
Myślałem, że może Bartłomiej...
Bartłomiej? Od dawna trzyma się z daleka. Spotkałam go miesiąc temu pod Wodospadami; wędruje poKraju, odwiedza miejsca wspomnień. Ostrzegłam go przedbanitami - wiesz, znowu się pojawili: ślad wszelki zaginąłpo Kolaiu, braciach Wielpolach, paru innych osobach. Tebandy rosną ostatnio w siłę, to już nie tylko wyrzutki odnas i osad północnych, ale i część młodych z farm pochło-
114
niętych przez morze. Bartłomiej nie chce wracać, mówi, że nie mógł już na ciebie patrzeć. Kiedy ostatnio tu zaglądał?
Mhm, bo ja wiem... No chyba był niedawno, rozmawialiśmy... Nie?
Nie. Najczęściej wstępuje tu jeszcze Zuzanna., aleostatnio ją oplułeś i zwymyślałeś, więc...
Co zrobiłem??
Chryste, ty naprawdę nie pamiętasz. Zdajesz sobie przynajmniej sprawę z upływu czasu? Będzie już trzecirok od śmierci Sjanny; naprawdę powinieneś wziąć sięw garść. Nie słyszałam, żeby ktoś się aż tak załamał. Rozumiem, że ją kochałeś, ale... Co?
Nic.
Siedzieliśmy w kuchni, pili wystygłą już kawę. Przyszło nam jeść chleb z konfiturami, bo nic innego nie nadawało się do spożycia: chłodnia przeciekała, w mące kotłowały się robaki, z mleka została serwatka. Chleb był spleśniały, ale pokroiła swój: czarny, twardy. Przyjechała prosto z pastwisk.
Po parapecie wędrowały dostojnie dwa karaluchy.
Co w domu?
A naprawdę cię to interesuje? Słuchaj, może ty zemną tam pojedziesz? Sama w tym grobowcu - machnęłaręką, ogarniając gestem kuchnię i ciemny korytarz - teżbym zdziwaczała.
Bartłomiej jakoś nie zdziwaczał... No dobra, nieśmiej się. Może rzeczywiście się wybiorę... Co z Piotrem?Rozumiem, że Zuzanna...
Piotr poszedł na północ. Do tych radykałów od jaskiń i gnoju. Już czas jakiś temu. Nie wiedziałeś?
Читать дальше