l l
On by żył, prawda?
Mamo...
Pastor mówił, że to nie od Nich, że nie zdradziłeś,że ten Bartłomiej... - wyrzuciła na jednym oddechu i zamilkła. - Że jesteś w zgodzie z tradycją - dodała. - I teraz tak sobie myślę, że gdyby... Rozumiesz. Gdyby...
Opuściła głowę i żeby zajrzeć jej w twarz, musiałem podejść i przyklęknąć przy krześle.
- Ale wiesz, że on by nigdy... nie ojciec.Wplotła palce w moje włosy.
- A jakie to wszystko ma znaczenie? - szepnęła.- Żeby tylko żył; jakikolwiek. Myślisz, że zawahałabymsię choćby przez sekundę? Myślisz, że robiłoby mi to jakąśróżnicę? Że jest taka granica, po której mówisz już sobie:”A nie, dziękuję, to już wolę, żeby nie żył”? - Zaciskałapalce i przyciągała moją głowę, aż złożyłem ją na jej kolanach. Pochylała się teraz nade mną, niewygodnie klęczącym, obolałym, szepcząc mi do ucha: - Nie ma takiej granicy. Nie ma takiej granicy. Nie ma takiej granicy. Nie matakiej granicy. Nie ma takiej granicy.
Stanowisko w Radzie opuszczone przez ojca objąłem prawie niezauważenie, zmiana mojego statusu oznaczała wszak jedynie zmianę myślowej etykiety, nie było bowiem żadnych zewnętrznych manifestacji, nikt tego nawet słowem nie skomentował. Takie dziedziczenie po linii krwi nie wynika z ideologicznych dogmatów - jest przejawem pragmatyzmu. Tak samo Pastor był zawsze synem (lub
100
bratankiem) Pastora, Doktor - Doktora. Nie istnieją przecież dla nich żadne szkoły - a to są nawet więcej niż zawody. Dziedziczy się w rodzinie nie tylko wiedzę, ale wręcz styl życia; istnieje pewna podstawowa ciągłość, pewien pakiet koniecznych cech mentalnych, którego posiadanie najbardziej jest prawdopodobne u członka tej samej minispo-łeczności, czyli rodziny właśnie. Tak żyjemy w Zielonym Kraju.
Mistrz Bartłomiej sam był jedną z takich instytucji; jego długowieczność i bezdzietność uwarunkowały jednak inną tradycję. Co odeń dziedziczyłem? Nie dawał żadnych bezpośrednich przykazań. Rady, jeśli już z własnej inicjatywy wygłaszane, pozostawały co najmniej niejasne. - Nie zapominaj o jednym - rzekł razu pewnego, spostrzegłszy, jak bez widocznej przyczyny podrywam się wtem na nogi i wymachuję lewym ramieniem, czyniąc ku niebu dzikie grymasy.- Zależność jest obustronna. - Pewnie, że zależność jest obustronna, jak mógł sądzić, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Wszak rzecz cała polega na swobodnym przepływie informacji - bo niby skąd moja nagła leworęczność i inne aberracje? Więc co właściwie miał na myśli? Co tak mocno podkreślał? Lecz Obserwator nie pozwalał podejść i wypytywać jak dziecko, wyciągać bezpośrednich odpowiedzi; należy przyjąć słowa Mistrza w milczącym zrozumieniu. W pierwszym wypadku dziedziczyłbym bowiem zaledwie wiedzę, tak natomiast - tak dziedziczy się życie.
Nieubłaganie nadeszła pora dezintegracji. Zuzanna wypuszczała się na Żagwi na coraz dłuższe eskapady, coraz dłużej przebywając z Danielem i Larysą, wśród koni; skoń-
101
czywszy piętnaście lat, spędzała tam prawie tyle samo czasu, co w dworze; nowy wielki epicykl wbudował się w jej maszynę. Ja zaś rozpadałem się powoli już od miesięcy: ręka, skrzydło, noga, nos, księżyc. A zaczęło się według przepisu, od wytrącenia wydzielonych organów transmuta-cyjnych, które oddryfowały od głównego pająka extensy na skąpych strumieniach gazów i wżarły się w głowę potężnej węglowo-lodowej komety, z czasem opanowując także do-okolną chmurę odłamków, aż po trzech miesiącach nie było już komety, jeno zachowująca jej wektor pędu, dwudziesto-kilometrowa, cienka jak błona komórkowa, wirująca rozeta fotoreceptorów: Oko. Extensa poruszała się w układzie Meduzy po hiperbolicznej krzywej, schodzącej powoli między orbitami Siódmej i Szóstej ku gwieździe i Anomalii. Kolejne Oczy, a także czułe na częstotliwości radiowe Uszy, odpadały ode mnie po stycznych torach, stopniowo coraz bardziej się oddalając, wolniej i szybciej, z własnym przyspieszeniem i bez, aż ogarnąłem w ten sposób w płaszczyźnie ekliptyki ćwierć, połowę, dwie trzecie obwodu systemu Meduzy. Rozproszywszy się tak na czterdzieści miliardów kilometrów, utraciłem poczucie ciągłości ciała, ową instynktowną łatwość orientacji extensy podług równoległego perceptorium ludzkiego organizmu. Układ nerwowy extensy nadal filtrował i indeksował bodźce repro-zyjne, usiłując zachować stały schemat odwzorowania, lecz było to coraz trudniejsze, w miarę jak coraz większa część masy extensy zawierała się w mobilnych, odszczepionych peryferiach i coraz więcej ziaren reprozyjnych wyciekało w nich z pierwotnego Ziarna, już niemal do reszty skonsumowanego przez asymetryczne cielsko pająka próżni, któ-
102
rego z kolei konsumowały Oczy, Uszy, rozmaitego przeznaczenia i metabolizmu sondy i transmutatory. Pierwszy ich tuzin wylądował już na największym księżycu Szóstej. Powoli pożerałem układ planetarny Meduzy. Siły pływowe, prawdziwe i urojone (bo rodzące się z wtórnego złożenia reprozyjnych impulsów), powodowały nagłe uderzenia krwi do głowy, przerażające, ciągnące się godzinami aryt-mie serca, nocne wymioty i krwotoki z nosa. Tłukłem naczynia i kaleczyłem się, chwytany przez ostre nerwobóle
- Sjanna zabroniła mi zbliżać się do kuchni, równieżw ogrodzie często zastępował mnie Piotr; ale robił to chyba wyłącznie z obowiązku, inaczej niż siostra. On także oddalał się, dryfował gdzieś poza mój horyzont.
Maszyna wróciła do starych przekładni, oto ponownie obroty jej kół wpasowywały się w cykle Sjanny; nastąpiła nowa synchronizacja, w czasie i w przestrzeni. Jeździliśmy w step, pod różnymi pretekstami, nierzadko na dwa, trzy dni, nocując pod jasnym gwiazdoskłonem. W świetle ogniska, w świetle słońca częściowo skrytego pod widnokręgiem, a nad ziemią rozlanego w ciężką półelipsę - jej skóra nabierała odcienia jeszcze ciemniejszego, niknęły pod tłustym cieniem co drobniejsze zmarszczki. Zmarszczki, znak wieku - których u siebie nie dostrzegałem, wyraźnie już od niej młodszy z wyglądu; tymczasem jej rozdarły kąciki ust, otoczyły oczy, przekreśliły czoło. Tylko we śnie naprawdę po części znikały. Niedawno obcięła włosy, bardzo krótko, być może z powodu pierwszych linii siwizny, na które natrafiłem nurzając dłoń w ognistych lokach
- teraz nie było w co zawinąć palców, blakł ogień. I skóranie posiadała już owego zapachu ani tamtej faktury, ani
103
smaku, sucha i miękka pod moimi wargami, inna była nawet sól potu na moim języku, gdy schodziłem pocałunkami w dół jej ciała, między połami rozpinanej koszuli, między odkrywanymi na zimne powietrze świtu piersiami - też już innymi, cięższymi, nieforemnymi; tylko sutki pierzchły i ciemniały tak samo, od chłodu, a może nie od chłodu. Obudziły się jej ręce, wymacała mnie na oślep, nie unosząc się z koca; prawą przycisnęła mnie do siebie, lewą znalazła moją rękę i splotła palce z palcami. Sięgnąłem koniuszkiem języka wgłębienia pępka, zaczęła się śmiać, każdy jej wdech podrzucał mi głowę i sam nie mogłem powstrzymać śmiechu. Miałem wolne prawe ramię, sięgnąłem wzwyż, mostek, obojczyk, szyja, podbródek, zasłoniłem jej usta. Rozchyliła wargi, złapała mnie zębami za kciuk. Dopiero wtedy przestała się śmiać; ale niemy chichot wciąż wstrząsał jej ciałem. Rozluźniła też uścisk na moich włosach, spychając mnie w dół, póki nie rozpiąłem jej paska, nie ściągnąłem z niej spodni, w czym próbowała mi pomóc szarpnięciami bioder, aż wywlekliśmy się tak nawzajem poza koc, na inkrustowaną krystaliczną rosą trawę, od której zimnego dotyku przebiegały nas krótkie dreszcze, ale wówczas już zamknęła mnie między udami, zwinięta na boku do pozycji fetalnej, coraz mocniej gryząca mój kciuk, coraz silniej wczepiająca mi się we włosy, z zaciśniętymi powiekami i drżącymi w nerwowym tiku stopami - co oczywiście dobrze wiedziałem, znając Sjannę jak własną extensę, ale czego nie widziałem, wgryziony w nią wszystkimi zmysłami, w ostrym zapachu jej podniecenia, w słonym smaku, w szybkim i przyśpieszającym rytmie chrapliwych wdechów i wydechów, które bardziej czułem przez
Читать дальше