– Pięć stów to niby sporo, ale jak podzielimy kwotę między nas, to jakieś grosze wychodzą – dodał
Wojciech. – To przykład ekonomicznej siły rodziny!
– Tylko czy to na pewno to? – Gocha wzięła od młodego laptop i przez chwilę porównywała zdjęcie z zawartością klatki.
– Wygląda identyko – uspokoił ją jeden z wujów. – Zrzuta! Kupujmy to szybko, zanim te stare pokręty wrócą!
Zaszeleściły banknoty, zabrzęczał bilon. W maciejówce Wiktora szybko zebrała się odpowiednia kwota.
– Dzień dobry, poprosimy tę kurę. – Izydor wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Wam ne prodam – obruszył się obcy.
– Że co? Nam nie sprzedasz!? A to niby dlaczego?
Handlarz wyrzucił z siebie dłuższą tyradę. Z potoku słów ukraińskich i rosyjskich wyłapali, że jest na nich obrażony, że śmiali się z jego towaru, i że zamierza sprzedać kurę Wędrowyczowi.
– Sprzedasz nam! – ryknął Wojciech.
– Masz tu jeszcze pięć dych jako odszkodowanie za te podśmiechujki. – Izydor, krzywiąc się, dołożył
wyszmelcowany banknot. – I nie obrażaj się, co złego, to nie my, każdy może się pomylić. Nie było łatwo przekonać urażonego cudzoziemca, ale w końcu dobili jakoś targu. Bardacy właśnie planowali zmywać się z placu, gdy wrócili Jakub z Semenem.
– Zaraz, zaraz – wkurzył się egzorcysta, widząc klatkę już w objęciach Wojciecha. – A tak właściwie to co wy robicie z moją kurą?
– Teraz to już nasza kura! – pisnął młody.
– Wała! Oddawajcie albo będzie źle!
Bardaki zareagowali instynktownie. Trzydzieści lewych łap pokazało Jakubowi słowiański gest pokoju i pojednania. W trzydziestu prawych tkwiła już rozmaita broń sieczna i tępokrawędzista.
– Oddajcie kurę albo proboszcz dorobi sobie dziś ekstra na pochówkach! – z gardzieli Jakuba dobiegł
głuchy warkot.
Trzydzieści prawych nóg zrobiło wykrok do przodu. Zwarty mur bardackich ciał przesunął się pół
metra.
– Jakub, tym razem chyba musimy odpuścić – bąknął Semen.
– Tylko piętnastu obezjajców na jednego, damy radę! – Egzorcysta odwijał już łańcuch krowiak, którym był owinięty w pasie.
– Wprowadzają do akcji drugi rzut strategiczny! – bąknął kozak. – Zięcie idą!
Faktycznie, od strony wjazdu pędziła, wymachując cepami i orczykami, kolejna kilkunastoosobowa banda. To Izydor przez komórkę ściągnął chłopów pożenionych z bardackimi córkami. Niektórzy prowadzili do boju także dorastających synów.
– Dobra, pożyło się, popiło, teraz widać koniec i nam, i im pisany. Ale żywcem nas nie wezmą! –
Jakub wyciągnął z torby granat. – Szkoda tylko, że do piachu pójdziemy wymieszani z ochłapami tych bydlaków...
Biegnący odruchowo zwolnili, a szereg Bardaków cofnął się pół kroku.
– Co, teraz to was cykor obleciał? A może myślicie, że się jakoś dogadamy? – warknął egzorcysta. –
Nie ma głupich!
– To znaczy? – zagadnął Izydor.
– Oddacie nam kurę, a my wam darujemy – zaproponował Semen.
– Jak to „darujemy”?! – zirytował się Jakub. – Mów za siebie! Odpalę zaraz cytrynkę, my wprawdzie zginiemy, ale tatko i dziadek w niebie będą dumni, że poświęciłem życie, żeby oczyścić ziemię z tej swołoczy!
– Nie wygłupiaj się, zginiesz sobie bohatersko kiedy indziej.
– Dlaczego niby nie dziś? Zobacz, jaki ładny dzień. Słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają. Chcesz umierać w czasie chlapy?
– Nastawiłeś zacier na śliwowicę – przypomniał kozak. – Cztery beczki bragi. Jak zginiemy, zmarnują
się!
– Zapomniałem – wyznał Jakub ze wstydem. – No dobra. Możemy ich ewentualnie tym razem nie zabijać, ale za taką bezczelność surowa kara musi być!
Tłum zięciów zgęstniał wyraźnie. Ciągle dobiegali kolejni.
– Zasrany bardacki pomiot spokrewniony jest z połową wsi – westchnął Semen. – Co teraz zrobimy!?
– Z wsią? Spalić można... – mruknął nieco skonfundowany egzorcysta.
– Mam na myśli, jak by tu zwiać...
– W moim słowniku nie ma słowa „zwiać”!!! Zwłaszcza gdy wrogowie się zebrali w jednym miejscu, tylko szlachtować...
Kozak rozejrzał się nerwowo. Otaczał ich zwarty mur uzbrojonych chłopów.
– Jak w tysiąc dziewięćset piątym – wzruszył się. – Tylko tamci mieli młotki i łomy, bo to
komunistyczna bojówka była, z roboli fabrycznych złożona...
– I co wtedy zrobiłeś? – zaciekawił się egzorcysta.
– Nic, jak już skończyli po mnie skakać, poszli sobie, myśląc, że nie żyję...
– I co, frajerzy? – Wiktor Bardak podjął przerwane przed chwilą negocjacje.
– Oddajcie kurę, a damy wam czterdzieści osiem godzin zawieszenia broni. – Jakub był zaskoczony własną wspaniałomyślnością. – Potem rzeźnia...
Osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt gardeł zagulgotało niedobrym śmiechem.
– Trzeba odpuścić – powtórzył Semen. – Nie damy rady.
– Ale nasza kura... – Jakub omal się nie rozpłakał.
– Przepadło... – westchnął kozak. – Dobrzy ludzie – zwrócił się do tłumu – po głębokim namyśle doszliśmy do wniosku, że nie ma potrzeby toczyć wojny o jednego zabiedzonego kurczaka. Zatrzymajcie go sobie i zróbcie przejście, wynosimy się stąd. Choć prywatnie dodam, że powinniście się wstydzić!
– Wyniesiecie się, ale tym razem nogami do przodu – zarechotał Izydor.
– Dla porządku przypomnę, że trzymam granat moją słabszą ręką! – warknął Wędrowycz.
– W ogóle go nie trzymasz – zarechotał któryś z wrogów.
– Co?!
Jakub spojrzał na dłoń. Na środkowym palcu wisiała tylko zawleczka. Widocznie gdy gestykulował, cytrynka odpadła.
– Trzy minuty przerwy – zarządził Jakub. – Tylko znajdę mój...
W tym momencie spod samochodu handlarza błysnęło i huknęło. Auto jednak nawet nie podskoczyło.
– Ruskie sukinsyny ćwiczebny mi sprzedali!? – zdumiał się Wędrowycz.
– To będzie bolało. – Wiktor uniósł widły do ciosu. – Cholernie bolało – dodał marzycielsko. Semen wykazał się lepszym refleksem niż Jakub. Padł na kolana, wczepił się palcami w kratkę
ściekową. Strach ustokrotnił jego siły. Wyrwał zabezpieczenie i obaj starcy skoczyli w czeluść. Bardacy próbowali ich powstrzymać, ale rzucili się do dziury wszyscy naraz i nie zdążyli. Eustachy capnął
wprawdzie Wędrowycza za kołnierz, lecz w dłoni został mu tylko kawał zetlałych pleców kurtki...
– Za nimi! Dawać latarki! Taka okazja! Nie pozwolimy im uciec! – krzyczeli nestorzy rodu. W tym momencie spod ziemi dobiegł mrożący krew w żyłach skowyt.
– Jakub, tu jest krokodyl! – po głosie rozpoznali kozaka.
– Tulipanem go, tulipanem!
Coś zachlupotało i zapadła przerażająca cisza. Bardacy stali, wgapiając się we wlot do kanału, ale z ciemności nie dobiegały już żadne dźwięki.
– Eee... – młody wyraził wspólną myśl. – To co, włazimy?
Nikt jakoś nie miał ochoty. Zięciowie pierwsi zaczęli opuszczać plac. Izydor wstawił wyrwaną kratkę
na miejsce.
– Do mnie – zadysponował. – Musimy się naradzić. I nakarmić kurę.
Kura dreptała w kółko w kojcu, pogdakując, jakby chciała znieść jajko. Cały klan wodził za nią
spojrzeniem.
– Chłopy, nie gapcie się tak, to może ją peszyć – mruknęła Marta. – Siadajcie do stołu, zjemy pierogów, wypijecie coś, lżej będzie czekać.
Kura nie spieszyła się. Byli przy deserze, gdy wreszcie usłyszeli głuchy stuk. Aż do tej pory większość
Читать дальше