– Hym?
– U wojewódzkiego konserwatora zabytków. To człowiek o otwartych horyzontach. Bezpartyjny. Myślę, że udostępni bez trudu te materiały.
– Możesz mi bracie podać adres?
Parę minut później pożegnali się. Herberto ruszył w stronę miasta. Holmes udał, że właśnie ocknął się z drzemki i podążył w ślad za nim. Koło cmentarza prawosławnego egzorcysta minął staruszka w zeszmatowanej czarnej kurtce, który szedł właśnie w stronę schodków. Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się. Herberto był niezwykle wyczulony na promieniowanie ludzkich myśli. Kontakt był tak silny, że omal się nie zatoczył. Jakub nie odbierał specjalnie tego typu sygnałów, ale i on coś poczuł. Jakiś nieokreślony lęk. Poszedł dalej. Herberto zatrzymał się i oparłszy o drzewo, zaczął porządkować doznania. Człowiek, którego minął, dawał silne i cuchnące echo w jego umyśle.
Można było niemal czytać w jego myślach. Był w nich istny śmietnik. Plątały się tam kilogramy żelaznego drutu, linki hamulcowe od rowerów, konie, sarny, dziki, arsenał ukryty w piwniczce, maszyna do pędzenia bimbru oraz spora ilość antałków tego napoju, jacyś martwi wrogowie pod kwiatkami i inni w lochach pod nimi. I niepokojąco dużo o wampirach.
Przez bramę w murze wszedł do parku trzydziestolecia. Rozejrzał się lekko zdezorientowany, a potem wydobył z kieszeni plan miasta i porównał go z panoramą rozciągającą się u jego stóp. Ze wschodu, znad Dyrekcji powiał wiatr. Herberto zatrzymał się ponownie i zaczął węszyć. Wiatr niósł ze sobą coś dziwnego. Nie był to zapach. To było znacznie subtelniejsze. Przymknął oczy i skoncentrował się. Woń kojarzyła mu się z grzechem. Był w niej ostry odór kału. Coś dziwnego jak pył sypiący się z mumii oraz jeszcze jakieś takie. Woń zmęczonego zaspokajaniem swoich zwierzęcych żądz byka. Herberto wzdrygnął się i otworzył oczy. Kontakt został zerwany. Nic już nie czuł. I tylko lekkie mrowienie między uszami świadczyło o tym, że jego wytrenowane w tym kierunku ciało odbiera sygnały o niebezpieczeństwie. Ruszył w dół. Do konserwatora.
* * *
Jiirgen Kosche szedł w towarzystwie swojego syna Hansa ulicami miasta. Usiłował przypomnieć sobie jak to wszystko wyglądało podczas wojny. Wielu budynków nie znalazł. Cześć była przemalowana na inne kolory. Szukał. Znalazł ten róg ulicy. Ten, który tak dobrze wrył mu się w pamięć.
– To było tutaj – powiedział do syna. – Zostańmy tu na chwilę.
Usiadł na ławce, pochylił głowę i zaczął sobie przypominać. To był straszny okres. Ruscy stali już na Bugu. Lada dzień mieli przejść do szturmu. W mieście wrzało. Z więzienia przy stacji partyzanci odbili dwudziestu swoich. W biały dzień. A nocami grasował po mieście nieuchwytny Wypruwacz.
Niemieccy żołnierze nie powinni odczuwać strachu. Poszli na patrol. I właśnie tu spotkali swoje przeznaczenie. Wyszli zza tego rogu. A wtedy z bramy wyskoczył pomylony facet z szablą kawaleryjską. Było ich czterech. Ivo i Freder zginęli pierwsi. Obciął im głowy jednym płynnym cięciem. Edke prawie zdążył odbezpieczyć pistolet maszynowy, gdy szabla tamtego wyszła mu z tyłu szyi. Wtedy zostawił ją i skoczył na Jurgena. Pchnął go potężnie na mur i Niemiec stracił przytomność. To tylko uratowało mu życie. Wróg myślał, że nie żyje. Gdy doszedł do siebie, leżał na ziemi w kałuży krwi, która wyciekła z ciał kolegów. Wróg zdarł tylko jego kurtkę. Czarną kurtkę mundurową SS. Jurgen podniósł głowę, aby jeszcze raz popatrzeć na to straszne miejsce, gdzie zginęli jego przyjaciele. Wariat z szablą szedł sobie środkiem ulicy.
Teraz. Czterdzieści z hakiem lat później. I miał na sobie jego kurtkę mundurową. A za to nie miał szabli. Zacisnął dłoń na ramieniu syna. A w sekundę później pękło
jego serce. Nim doleciał do ziemi, był już martwy. Jakub nie poznał starego esesmana. Szedł sobie. Po drodze minął ciemnowłosego chłopaka, który pozdrowił go, salutując. Odpowiedział kiwnięciem głową. Dopiero po chwili skojarzył sobie, skąd go zna.
– Syn hrabiego Woroncewa wrócił z mamra? – zdziwił się. – Bo to ani chybi on.
Kupił bilet do Witoldowa. Blizna na dłoni zaczęła go swędzieć. Swędziała coraz bardziej, w miarę jak zbliżał się do Woj sławie. Ale potem, gdy pekaes minął miasteczko i jechał szosą na Witoldów, swędzenie powoli ustąpiło. Czymkolwiek było to, co je wywołało, znajdowało się gdzieś między austriackim cmentarzem, a wioską.
Wysiadł w Witoldowie i ruszył świeżo pokrytą piachem drogą w stronę wsi. Z tą drogą to właściwie głupia historia. Pierwotnie była wysypana żużlem, co nikomu nie przeszkadzało. Gdy powstawały w niej zbyt głębokie koleiny, dosypywano nowego żużlu i wszystko było w porządku. Później jednak gmina zapragnęła nieco ucywilizować dojazd do jednej z głównych wsi na swoim terenie. Wielkim nakładem kosztów, ciekawe, nawiasem mówiąc, po co zerwano warstwę żużlu i położono w jej miejsce płyty betonowe z dziurkami. Wyglądało to naprawdę fachowo do pierwszych poważniejszych deszczów. Woda rozmiękczyła less i droga zatonęła. Przez następny sezon walczono z lessem, spychając go z drogi za pomocą spychaczy. Było to jednak działanie doraźne i nie przyniosło widocznych rezultatów. Wobec krachu przedsięwzięcia podjęto decyzję o zmianie ogólnej koncepcji. Zamiast nikomu właściwie niepotrzebnej nawierzchni wykonanej z płyt postanowiono wykonać gładką nawierzchnię betonową. Położono ją nawet dość szybko i sprawnie. Niestety, popełniono dwa zasadnicze błędy. Po pierwsze warstwa cementu była zdecydowanie zbyt cienką, drugim zaś błędem była budowa drogi tuż przed żniwami.
Rano wylali, a do wieczora przejechało tamtędy trzydzieści lub czterdzieści traktorów. Wyglądało to nawet nieźle, ot taka wzburzona rzeka, która naraz skamieniała. Niestety, następnego dnia kolejna kawalkada sprzętu rolniczego rozniosła fale na kawałki. Powstał trakt pokryty skorupami z cementu w deseń bieżników opon.
Nie zrezygnowano jednak z tej obiecującej metody. Zgromadzono dużo więcej cementu. Jak na złość jednak popsuła się jedyna gminna betoniarka. Kierownik budowy, nawiasem mówiąc, absolwent technikum dentystycznego, i z tym problemem sobie poradził. Jego koncepcja była genialna w swojej prostocie. Drogę posypie się najpierw piaskiem, potem cementem, przeorze, a później wystarczy polać to wszystko wodą i cement gotowy. Gdy Jakub szedł do domu, prace były na etapie posypywania drogi piaskiem. Dotarł przed wieczorem. Wszedł na podwórko i zatrzymał się zdziwiony. Na ławeczce koło drzwi siedziała niewysoka dziewczyna o lekko rudziejących włosach, z bursztynowymi kolczykami w uszach. Ubrana była w jeansy i szarą kurtkę. Obok niej leżał plecak. Plecak był żółty.
– Wot te na – zdziwił się na jej widok. – A pani, co tu robi?
– Pan Jakub Wędrowycz?
– Powiedzmy.
– Jestem Monika.
– Bardzo mi miło. Ech?
– Przyjechałam do pana po prośbie. Mam list polecający z Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego.
– No to nie rozmawiajmy tu na zimnie – namacał leżący na framudze drzwi klucz.
Zaprosił ją gestem do środka. W domu było paskudnie chłodno. Wziął paczkę zapałek i zapaliwszy jedną, wetknął ją niedbale pomiędzy drewka w kuchennym piecu. Drewka zapaliły się od razu.
– Czary? – zaciekawiła się.
– Szmata nasączona benzyną. Siadaj but’ łaska. Usiadła na ławie.
– Czego oczekuje Towarzystwo?
– No cóż. Towarzystwo postanowiło zadbać o pańskie interesy.
Читать дальше