– Pracownicy – wyjaśnił przewodnik, ale nie zagłębiał się w temat.
Licznik terkotał jednostajnie, wskazówka przekroczyła podwójną czerwoną kreskę. Wreszcie uchylili kolejne stalowe drwi. Dawne pomieszczenie reaktora zawalone zostało czymś w rodzaju szarej przędzy. W dole pod nimi leżały dziwne kształty, przywodzące na myśl kokony. Wydawały się zmieniać swoją konsystencję i kolor.
Cofnęli się. Cisnęli w dół swoje granaty, a potem puszkę z gazem i zatrzasnęli drzwi. Eksplozja zatrzęsła nimi, ale się nie otworzyły. Rozległ się syk i kolejne wybuchy.
Uciekali. W dyspozytorni przystanęli na chwilę. Nadal słyszeli tylko swoje oddechy. Tam, gdzie wybuchły granaty, coś kotłowało się przez kilka sekund i zaraz znieruchomiało.
– I to wszystko? – zapytał Szczur nieśmiało.
– Cholera wie. Miejsce namierzone, ewentualnych niedobitków niech szukają komandosi. My swoje zrobiliśmy. Wynosimy się stąd.
Ruszyli korytarzem i niebawem trafili na szyb wentylacyjny. Wspinali się nim dwanaście metrów do góry. Tu znaleźli boczny wlot i po chwili byli w tunelu metra.
– Kolcowaja – powiedział ze wzruszeniem Szczur. – Która godzina?
– Druga w nocy. Poszukajmy jakiejś stacji, stamtąd wyjdziemy na górę.
Powietrze było tu znacznie lepsze niż tam, w dole. Oddychali pełną piersią. Niebawem dotarli do stacji Nowosłodowskaja. Stiepan wygrzebał z kieszeni monetę i wrzucił ją do automatu. Wypadła paczka papierosów. Zapalił jednego, drugim poczęstował Szczura. Potem podszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do sztabu. Nikt nie podnosił słuchawki.
– Dziwne – stwierdził. – Powinien siedzieć dyżurny.
– Może akurat się zachlał. Ale na górze złapiesz taksówkę.
– Daj spokój, tak cuchnę, że żaden taksówkarz mnie nie weźmie.
Wdrapali się po unieruchomionych schodach na górę. Wejście do stacji zamknięte było na głucho, ale znaleźli boczne, przeznaczone dla pracowników. Po chwili sforsowali niezbyt wymyślny zamek.
– No cóż, do zobaczenia, kumplu – powiedział Szczur. – Pójdę na Kremlowską, wezmę nagrodę.
– A ja pójdę górą. Może wdepnę do amerykańskiej ambasady. Niech mi postawią kielicha.
Ścisnęli sobie dłonie. Stiepan czuł, że będzie mu brakowało towarzystwa, ale poprzysiągł sobie właśnie nie włazić pod Moskwę głębiej niż na poziom metra. Pchnął drzwi. Po chwili zatrzasnął je i pobiegł za oddalającym się Szczurem. Łowca odwrócił się, zdziwiony.
– Co się stało?
– Oni. Wylądowali… – Głos byłego policjanta załamał się.
– Chodź, możesz zamieszkać u mnie.
Po chwili pochłonęła ich aksamitna ciemność.
Ihor Biłyj zatrzymał swojego zdezelowanego UAZ-a przed bramą z pociemniałego drewna. Obok smętnie przechylała się budka strażnicza. W obie strony ciągnął się pas zardzewiałych zasieków z drutu kolczastego. Przed nim na bramie wisiała tablica.
WNIMANIE! OPASNAJA ZONA!
Skrzywił się lekko. Od dawna powinni ją wymienić na nową. Z napisami po ukraińsku albo przynajmniej dwujęzyczną. Ale to nie leżało w jego kompetencjach. Nie musiał nawet wysiadać z samochodu. Wartownik sam do niego podszedł. Chwiał się lekko, pewnie znowu pił. Ihor rzadko używał tej bramy, zazwyczaj wjeżdżał bezpośrednio z sektora, ale strażnik go poznał. Wszyscy go tu znali.
– A, pan Biłyj – powiedział na powitanie.
– No, ja.
– Znowu pan jedzie do Strefy? To niezdrowo.
Biłyj potrząsnął wiszącą mu na piersi kliszą.
– Jeszcze nie sczerniała – powiedział. – Wykonuję swoje obowiązki i płacą mi za to. Masz prognozę meteo?
– Padało na wschód od Czarnobyla. Pył wrócił na ziemię i w powietrzu nie ma specjalnie dużo izotopów.
– Ile dzisiaj osób w Strefie?
– Jakieś półtora tysiąca. Zaczęły się prace przy mogilniku na jedenastym kilometrze.
– Już jedenasty kilometr…
– Minęło dwadzieścia lat. A, i pojechał ten genetyk.
– Profesor Siergiej Karpow? To dobrze, bo jesteśmy umówieni…
Wartownik wcisnął guzik i brama powoli odsunęła się w bok. Ihor wjechał na szeroką szosę. Budowano ją dość długo. Pierwotną nawierzchnię zmyto najpierw dużą ilością wody, potem pokryto betonowymi płytami, a na koniec położono asfalt. Dotarł do skrzyżowania. Znajdował się tu jeden z większych mogilników. Gdy siedem lat temu zaczynał służbę w Strefie, właśnie kończono go napełniać. Ihor pamiętał, że ten widok wzbudził w nim mimowolny szacunek. Najpierw koparki wyryły dół. Miał sześćset metrów długości i trzysta szerokości. Głęboki był na ponad trzydzieści metrów. Ściany wzmocniono zbrojonym betonem.
Pomieścił pięć milionów metrów sześciennych skażonej ziemi, rozebranych chałup, zdartych nawierzchni dróg, pociętych drzew i martwych zwierząt. Jeden taki pagórek oznaczał oczyszczenie pięciuset hektarów. Skażoną glebę przykryto także betonem i dodatkowo nadsypano na nim górkę oczyszczonego piasku. Żaden kozacki ataman nie miał tak wspaniałego kurhanu.
Ihor wjechał na szczyt wzniesienia i zatrzymał samochód. Wyszedł i wyciągnął licznik Geigera. Strzałka wychyliła się nieznacznie. Z torby przewieszonej przez ramię wydobył silną lornetkę, dwanaście na pięćdziesiąt, i zaczął lustrować okolicę. Łany stepowych traw i brzozowe zagajniki chwiały się lekko w słabym wietrze. Gdzieś daleko na wschodzie wznosił się tuman kurzu. Napełniano mogilnik na jedenastym kilometrze.
Drogi były puste. Jak okiem sięgnąć żadnego samochodu. Niespodziewanie wzrok mężczyzny zatrzymał się na niewielkiej, jasnej plamie. Znajdowała się daleko od niego, jakieś osiem, może nawet dziesięć kilometrów. W szczerym stepie stała nieduża, biała budowla. Przypominał sobie, jak przed kilku laty brygady, zajmujące się „usypianiem” skażenia, dotarły do tamtej wsi. Chaty zrównano z ziemią, ale z kościoła zdarto jedynie zewnętrzne tynki i położono nowe, akrylowe. I tak pozostał, samotny na niewielkim pagórku, pośród łanów traw. Ludzie mieli tu kiedyś wrócić. Cała skażona gleba trafi do mogilników za sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat. Potem trzeba będzie odczekać jeszcze ze sto, na wszelki wypadek. W dwusetną rocznicę katastrofy na te ziemie wrócą rolnicy. Może wówczas kościół znowu się przyda?
Ihor wskoczył do samochodu i pojechał dalej. Niebawem dotarł znowu do szosy. Na jedenastym kilometrze przystanął, by popatrzeć. Potężna maszyna, podobna do tych, jakich używano w kopaniach odkrywkowych, darła ziemię. Sunęła wolno na rolkach, prąc do przodu. Nie zdzierała dużo, zaledwie około pół metra gruntu na odcinku długim na blisko kilometr. Ziemia taśmociągami jechała do tyłu, gdzie na prowizorycznie utwardzonej nawierzchni stał sznur wagoników kolejki wąskotorowej. Załadowane, jechały pół kilometra do mogilnika i, zostawiwszy tam swój śmiercionośny ładunek, wracały na miejsce.
Wysiadł z auta i stanął na brzegu niecki wyrwanej przez maszynę. Przyłożył licznik do gleby na brzegu i z zaciekawieniem popatrzył na jego wskazania. Nieźle.
Step zaczął przechodzić w zdziczałe zboże. Wreszcie pojawiły się zabudowania. W sadzie owocowały drzewa. Nad kominami snuły się strużki dymu, gdzieś za płotem leniwie zaszczekał pies. Pozornie nic się tu nie zmieniło od dwudziestu lat. Na dźwięk klaksonu z jednej z chałup wyszli, rozglądając się nieufnie, dwaj staruszkowie, bracia Iwan i Aleksiej. W dłoniach trzymali strzelby z obciętymi lufami. Ihor znał ich dobrze. Samosielcy. Po awarii postanowili zostać i uciekli wraz z chudobą w step. Gdy zakończono ewakuację, ukrywali się jakiś czas w opuszczonych wioskach, a potem wrócili na swoje. Zdziczałe pola same obradzały. W sąsiednim kołchozie wyszabrowali kombajn, opodal mieli porzuconą stację benzynową. Biłyj wysiadł z wozu i pomachał do nich przyjaźnie. Uspokoili się i opuścili broń.
Читать дальше