Stiepan miał ochotę o coś zapytać, ale było słychać, że zbliża się banda.
– Granaty. Otwórz usta i zamknij oczy.
Szczur wychylił się i cisnął granat tak, aby wylądował za zakrętem korytarza. Fala uderzeniowa wgniotła im pochłaniacze masek w twarze, ale nie odnieśli poważniejszych obrażeń.
– Gotów? Wyłazimy. Ja pierwszy, a ty ubezpieczaj.
Zaczął gramolić się po śliskim korycie na brzeg. Kładką po drugiej stronie nadbiegła samotna, czarna sylwetka, ale Stiepan zdjął ją jednym strzałem. Trup, obficie brocząc krwią, stoczył się na dół i galaretowata zawartość koryta na niedużej przestrzeni stała się brunatna. Szczur był już na górze. Wyciągnął do agenta rękę. Wyleźli i ruszyli w stronę, w którą poleciał granat. Zaraz za zakrętem leżało kilka ciał. Niektórzy byli ciągle żywi, ale wyraźnie w szoku. Stiepan uniósł broń, by ich dobić.
– Trzeba oszczędzać amunicję. Znikamy stąd. – Głos przewodnika drżał.
– Coś jest nie tak?
– Owszem.
Wkrótce znaleźli szyb biegnący ku powierzchni. Zaledwie jednak zaczęli wdrapywać się po metalowych szczeblach, tam na górze zgrzytnęła otwierana klapa. Szczur ściągnął Stiepana na ziemię i przyczaili się we wnęce technicznej. Kilka najbliższych żarówek było rozbitych, zapewne przez wybuch. Po drabince zeszło kilku ludzi w białych fartuchach, naciągniętych na czarne, skórzane kurtki. Przeszli niedaleko, nie zauważyli przykucniętych w mroku dwóch mężczyzn. Zaraz potem rozległ się straszliwy skowyt.
– Mówiłeś, zdaje się, że lekarze nie zabijają ludzi?
– To nie byli lekarze, ale wampiry. Widziałeś tatuaże na twarzach?
Powlekli się dalej korytarzem. Warstwa kału na ich ubraniach wyschła i odpadała płatami.
– Chciałbym się umyć.
– Niedługo znajdziemy się koło wody.
Dotarli do końca rzeki gówna. Szambo z obrzydliwym chlupotem ściekało gdzieś w dół. Na kracie, przez którą leniwie się przesączało, leżały szkielety kilku ludzi. W ciszy, przerywanej jedynie bulgotem fekaliów, rozległ się tupot nóg. Agent strzelił i jeszcze jeden czciciel diabła powędrował do piekła. Kawałek dalej znajdowała się potężna komora o stropie ze zbrojonego betonu. Pośrodku hali stał odwrócony krzyż, a wokoło walały się kości i resztki kilku ognisk. Światło paliło się także tutaj. Obok znaleźli ujęcie wody. Spłukali z siebie warstwę kału. Trwało to długo, ale wreszcie zaczęli przypominać ludzi. Odzież namokła. Stała się zimna i ciężka, jednak potworny smród, spowijający ich dotąd jak obłok, trochę zelżał.
– Idziemy dalej – powiedział Szczur. – Tylko patrzeć następnych wyznawców szatana albo wampirów.
Ciasnym szybem weszli do kanału piętro wyżej. Był suchy. I ciemny. Założyli noktowizory.
– Teraz musimy bardzo uważać. Albo ominęliśmy już blokhauz, albo też jesteśmy dokładnie w środku. A wtedy…
Nie dokończył. Korytarzem przeleciała seria z karabinu. Zaczęli się wpychać do szybu, ale jak się okazało, tam na dole było już kilku wampirów. Stiepan wrzucił do środka granat, zatrzaskując klapę, i przyłączył się do strzelaniny. Tamci świecili sobie niedużymi halogenowymi reflektorami. Udało się rozbić wszystkie cztery. Potem, dzięki noktowizorom dalsza walka stała się aż zbyt łatwa. Po chwili „objawy życia” zniknęły z przedśmiertnym charkotem. Wymienili magazynki. Nikogo więcej w polu widzenia.
– Tak czy siak, lepiej się stąd wynosić. Chyba że chcesz czystą kurtkę, to zdejmiemy z któregoś.
Agent przez chwilę toczył ze sobą ciężką walkę.
– Nie, dzięki.
– Dobra, rób, jak uważasz, ja tylko ściągnę sygnety i może jakiś zegarek.
Stiepan w zadumie popatrzył na swój. Tłukli się w tych zafajdanych lochach już czwartą godzinę. I nic. Nawet nie dotarli do Sadowego Kolca. Rozmyślania przerwało mu delikatne wibrowanie ścian. Coś przetoczyło mu się nad głową.
Dotarliśmy, poprawił się w myślach.
– Da się zejść głębiej? – zapytał.
– Tak. Musimy przejść jeszcze koło kilometra, zanim znajdziemy szyb na tamten poziom.
Kula, która nadleciała z ciemności, trafiła Stiepana w plecy. Kamizelka kuloodporna zatrzymała ją, ale tylko trochę zamortyzowała uderzenie. Bolało jak diabli…
Padli na ziemię.
– Hieny, wampiry czy grabarze? – zaciekawił się agent, regulując noktowizor.
– ONI!
Obraz wyostrzył się. Kanałem sunęło coś, co przypominało hipopotama. Monstrum otaczało kilku ludzi. Iwańczuk i Szczur dali ognia. Grad pocisków uderzył w pokrytą czymś w rodzaju szczeciny skórę i spadł na ziemię.
– Wycofujemy się – krzyknął Stiepan.
Zapadli w boczny korytarz. Szczur wyciągnął z torby minę z zapalnikiem naciągowym.
– Spróbujemy? – zagadnął.
Wychylił się zza rogu. Bestia była blisko. Dzieliły go od niej najwyżej dwa metry. Otaczało ją coś dziwnego. To, co w pierwszej chwili wziął za szczecinę, było w rzeczywistości lekko fosforyzującym fraktalem.
– Szybko! – krzyknął do towarzysza.
Wycofali się jeszcze kilkanaście metrów. Obcy zablokował swoim cielskiem całą szerokość korytarza i usiłował wcisnąć się za nimi. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ładunek i linkę, parł niczym wielka dżdżownica. Wreszcie detonator zadziałał. Wychylili się, aby zobaczyć, jaki efekt przyniosły ich działania. Korytarz pokryty było kożuchem gwałtownie burzącej się cieczy. Z samego potwora zostały smętne, rozkawałkowane ochłapy.
– Załatwiliśmy go – odetchnął z ulgą łowca.
– Ciekawe, ile za jego głowę byś dostał? Dobra. Trzeba znaleźć dziurę, z której wyleźli, i zejść do stacji.
– Nie mamy więcej ciężkiej broni.
– Mam cztery granaty. Zresztą nie sądzę, żeby był to sam obcy.
– To co, do licha?
– Nie wiem. Piesek pilnujący wejścia, może żywy czołg. To nie było specjalnie inteligentne.
– Może po prostu obca inteligencja.
– Jeśli obca inteligencja nakazuje pchać się do zbyt ciasnych dziur i wystawiać na atak, tym lepiej dla nas.
– Coś w tym jest.
Ruszyli korytarzem. Niebawem znaleźli dziurę, prowadzącą gdzieś w głąb. Zeszli po drabince. W korytarzu panowała cisza. Licznik w plecaku Stiepana zaczął ćwierkać.
– Tu jest skażenie? – zdziwił się.
– Tak, to siłownia jądrowa.
– Mamy pod Moskwą elektrownię jądrową i to opanowaną przez obcych?
– Nie skończyli jej. Byłem tu sześć miesięcy temu i nikogo nie zastałem. Zrobili ją za Chruszczowa. Nigdy chyba nie została uruchomiona, ale jest tu lekkie skażenie.
Ruszyli korytarzem. Radiacja rosła z każdym krokiem. Wreszcie się zatrzymali.
– To się zaczyna robić niebezpieczne – powiedział agent. – Nie ma innej drogi?
– Jest, ale jeszcze gorsza. To rura od awaryjnego zrzutu pary. Tam to dopiero jest skażenie. Mieli wypadek przy próbnym rozruchu.
– Załatwimy się, jeśli będziemy dalej szli. Ile jeszcze?
– Sto, może sto pięćdziesiąt metrów.
– Dobra. Najlepiej by było, gdybym dalej poszedł sam. Nie chcę cię narażać.
– Jestem silny, pomogę w razie czego.
– Więc się pospieszmy.
Korytarz zakręcał kilkakrotnie. Ściany obłaziły z farby. Za każdym zakrętem promieniowanie było silniejsze. Niebawem znaleźli się przed ciężkimi, stalowymi wrotami. Niegdyś wyposażone były w zamek kodowy, ale teraz znajomość kodu nie okazała się już potrzebna, bowiem drzwi stały otworem. Weszli do sporej dyspozytorni.
Opuszczono ją całe dziesięciolecia temu. Pod ścianami leżało kilka wysuszonych ciał, ubranych w resztki białych fartuchów. Trupy nadgryzione zostały przez szczury.
Читать дальше