— Misza, pył się nasuwa… Wejdź pod ten pył, proszę cię, błagam… Szybko się uwiniemy, tylko postawimy radioboję i wrócimy. To bardzo proste i bezpieczne, i nikt się nie dowie…
— No i co z takim robić! — wykrzyknął Bykow.
— Coś znaleźli — usłyszeli głos Żylina.
— Nie można przecież. Nie proś. Nie można. Ja obiecałem. On oszaleje z niepokoju. Nie proś…
Szara ściana pyłu nasuwała się coraz bardziej.
— Puść mnie — rzekł Jurkowski. — Sam będę sterował. Zaczął w milczeniu wydzierać Michaiła Antonowicza z fotela.
To było tak dzikie i straszne, że Michaił Antonowicz zupełnie się stropił.
— No dobrze… — wymamrotał. — Dobrze… Poczekaj… — Przez cały czas nie mógł poznać Jurkowskiego. To było jak zły sen.
— Michaile Antonowiczu! — zawołał Żylin.
— Słucham — powiedział słabo Michaił Antonowicz i Jurkowski z całych sił uderzył w przełącznik pancerną pięścią. Metalowa rękawica ścięła przełącznik niczym brzytwa.
— Na dół! — zaryczał Jurkowski.
Michaił Antonowicz przerażony rzucił kosmoskaf w dwudziestopięciokilometrową przepaść. Przez cały czas drżał z żalu i strasznych przeczuć. Minęła minuta, druga…
— Misza, Misza, przecież ja rozumiem… — powiedział jasnym głosem Jurkowski.
Porowate głazy na ekranie rosły, poruszając się powoli. Jurkowski mechanicznie nasunął na głowę przezroczysty hełm skafandra.
— Misza, Misza, ja rozumiem. — Dobiegł Żylina głos Jurkowskiego.
Bykow zgarbiony siedział przed radiostacją, obiema rękami wczepiony w bezużyteczny już mikrofon. Mógł tylko słuchać i próbować rozumieć, co się dzieje, i czekać, i mieć nadzieję. Jak wrócą, stłukę do krwi. I tego generalnego łajdaka i tego cacanego nawigatora. Nie, nie stłukę. Niech tylko wrócą. Niech wrócą. Obok, z rękami w kieszeniach, milczał ponury Żylin.
— Kamienie — mówił żałośnie Michaił Antonowicz. — Kamienie…
Bykow zamknął oczy. Kamienie w Pierścieniu. Ostre, ciężkie. Lecą, pełzną, wirują. Otaczają. Popychają, ohydnie skrzypią, trąc o metal. Pchnięcie. Potem jeszcze silniejsze. To jeszcze głupstwo, nic strasznego. Niczym groch sypią się po poszyciu statku pełznące drobiny, i to też głupstwo, ale gdzieś z tyłu już nadciąga ten najcięższy i najszybszy, jakby puszczony z gigantycznej katapulty, lokatory go nie widzą za ścianą pyłu, a gdy zobaczą, będzie już za późno… Pęka korpus, przedziały zwijają się w harmonię, przenikliwie świszczy powietrze i ludzie stają się biali i łamliwi jak lód… No nie, przecież są w skafandrach. Bykow otworzył oczy.
— Żylin — powiedział. — Idź do Markuszyna, spytaj, gdzie jest drugi kosmoskaf. Niech przygotują dla mnie pilota.
Żylin ulotnił się.
— Misza — zawołał bezdźwięcznie Bykow. — Jakoś… Misza… jakoś…
— Oto on — powiedział Jurkowski.
— Ajajajajaj… — zajęczał Michaił Antonowicz.
— Pięć kilometrów?
— Coś ty, Wołodieńka? Znacznie mniej. Dobrze, że kamieni nie ma, co?
— Wyhamuj powoli. Ja przygotuję boję. Głupi byłem, że zepsułem radiostację…
— Co to może być, Wołodieńka? Patrz, jaki potwór!…
— On je trzyma, widzisz? Tu są kosmici. A ty jęczałeś.
— Coś ty, Wołodieńka? Czy ja jęczałem? Ja tylko…
— Stań jakoś tak, żeby go nie daj Boże nie zahaczyć… Zapadła cisza. Bykow słuchał w napięciu. Może im się uda, pomyślał.
— Co się tak grzebiesz?
— Nie wiem… jakieś to wszystko dziwne… jakoś mi tak nieswojo…
— Wyjdź pod łapę i wyrzuć magnetycznego kota.
— Dobrze, Wołodieńka…
Co oni tam znaleźli, zastanawiał się Bykow. Co to za łapa? Czemu się tak guzdrzą? Czy naprawdę nie można szybciej?
— Nie trafiłeś — powiedział Jurkowski.
— Poczekaj, Wołodieńka, nie umiesz. Daj mnie.
— Patrz, jakby wrosła w kamień… Zauważyłeś, że wszystkie są jednakowe?
— Tak, wszystkie pięć. Mnie się to od razu wydało dziwne… Wrócił Żylin.
— Nie ma kosmoskafu — oznajmił.
Bykow nawet nie pytał, co to znaczy, że nie ma kosmoskafu. Odłożył mikrofon, wstał i powiedział:
— Chodźmy do Szwajcarów.
— W ten sposób nic nam nie wyjdzie — usłyszeli głos Michaiła Antonowicza.
Bykow zatrzymał się.
— Tak… rzeczywiście… Co by tu wymyślić?
— Poczekaj, Wołodieńka. Czekaj, ja wyjdę i zrobię to ręcznie.
— Słusznie — stwierdził Jurkowski. — Wyjdźmy.
— Nie, Wołodieńka, ty siedź tutaj. I tak się nie przydasz…
— Dobrze. Zrobię jeszcze kilka zdjęć — powiedział Jurkowski po namyśle.
Bykow pospiesznie ruszył do wyjścia. Żylin wyszedł za nim z mostka i zamknął drzwi na klucz.
— Weźmiemy tankowiec — mówił idąc Bykow — po namiarze dotrzemy do tego miejsca i będziemy na nich czekać.
— Słusznie, Aleksieju Pietrowiczu — zgodził się Żylin. — Ale co oni tam znaleźli?
— Nie wiem — syknął Bykow przez zęby. — I nie chcę wiedzieć. Gdy będę rozmawiał z kapitanem, ty wejdziesz na mostek i zajmiesz się namiarem.
W korytarzu obserwatorium Bykow złapał rozgrzanego dyżurnego i polecił:
— Idziemy teraz na tankowiec. Zdejmiesz grodź i zamkniesz luk.
Dyżurny skinął głową.
— Drugi kosmoskaf wraca — powiedział. Bykow zatrzymał się.
— Nie, nie — dodał dyżurny z żalem. — Będą nieprędko. Za jakieś trzy godziny.
Bykow w milczeniu poszedł dalej. Minęli keson i bambusowe krzesełko i weszli na mostek tankowca. Kapitan Korf i jego nawigator pochyleni nad niskim stolikiem oglądali błękitny szkic.
— Dzień dobry — rzekł Bykow.
Żylin, nie mówiąc ani słowa, podszedł do radiostacji i zaczął nastrajać się na częstotliwość kosmoskafu. Kapitan i nawigator wpatrywali się w niego zdumieni. Bykow zbliżył się do nich.
— Kto z was jest kapitanem? — Spytał.
— Kapitan Korf— przedstawił się rudy mężczyzna. — Kim wy są? Dlaszego?
— Jestem Bykow, kapitan „Tachmasiba”. Proszę o pomoc.
— Cieszę się — rzekł kapitan Korf i popatrzył na Żylina przy radiostacji.
— Dwóch naszych towarzyszy weszło w Pierścień — poinformował Bykow.
— O! — Na twarzy kapitana pojawiła się konsternacja. — Jaka nieostroszność!!
— Potrzebny mi statek. Proszę was o niego.
— Mój statek — chciał wiedzieć zdezorientowany Korf — iść w Pierścień?
— Nie — zaprzeczył Bykow. — W Pierścień tylko w ostateczności. Jeśli zdarzy się nieszczęście.
— A gdzie wasz statek? — spytał Korf podejrzliwie.
— Mam fotonowy frachtowiec — odparł Bykow.
— A — powiedział Korf. — Tak, to nie moszna. Na mostku rozległ się głos Jurkowskiego:
— Poczekaj, ja zaraz wyjdę.
— A ja ci mówię, siedź, Wołodieńka — odezwał się Michaił Antonowicz.
— Długo się z tym grzebiesz. Michaił nie odpowiedział.
— To oni? W Pierścieniu? — spytał Korf, wskazując palcem radiostację.
— Tak — powiedział Bykow. — Zgadzacie się? Żylin podszedł i stanął obok.
— Tak — rzekł kapitan Korf w zadumie. — Trzeba pomóc. Nawigator zaczął mówić tak szybko, że Bykow rozumiał tylko pojedyncze słowa. Korf słuchał i kiwał głową. Czerwony na twarzy odwrócił się do Bykowa:
— Nawigator nie chce lecieć. Nie ma obowiązku.
— Niech zejdzie — powiedział Bykow. — Dziękują, kapitanie Korf.
Nawigator powiedział jeszcze kilka zdań.
— Mówi, że idziemy na pewną śmierć.
Читать дальше