Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata
Здесь есть возможность читать онлайн «Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2004, Издательство: Amber, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bezsilni tego swiata
- Автор:
- Издательство:Amber
- Жанр:
- Год:2004
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bezsilni tego swiata: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bezsilni tego swiata»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bezsilni tego swiata — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bezsilni tego swiata», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Wiesz co, jeśli pozwolisz, jednak sobie pójdę — powiedział Tengiz.
Robert popatrzył na niego. Widocznie Tengiz nic nie zauważył. Widocznie z boku wszystko
wyglądało zwyczajnie, przyzwoicie i godnie — żadnego ogólnego zzielenienia, przyćmionego wzroku czy innych oznak krótkotrwałej psychopatii.
— Nie podoba mi się, że samochód stoi niezamknięty — wyjaśnił Tengiz. — Jeszcze się coś stanie.
— Tak, oczywiście — odparł Robert w miarę możliwości niedbale. — Pewnie. Idź, poradzę sobie.
— A gdyby nagle… — powiedział Tengiz znacząco, spoglądając na potencjalnego przeciwnika, który znowu kartkował czasopisma przy stoliku przed telewizorem.
— Oczywiście — powiedział Robert.
— No to na razie — rzucił Tengiz i oddalił się, bezszelestnie stąpając po chodniku.
Robert stanął przy oknie wśród palm i patrzył, jak Tengiz obchodzi samochód dookoła, przeciera szyby, czyści tablice, strzepuje z dachu lekki śnieżek… Chmury przesuwały się po niebie dziwnie jak na grudzień, szybko, przerażająco szybko. Robert wymyślił zagadkę: „Nie mają nóg, a szybko biegną — co to takiego?” Właściwie, mogłoby to być pytanie, pomyślał. Trzeba będzie podarować je sensei, jak się to wszystko skończy. Bo przecież kiedyś się skończy, tak czy inaczej, wcześniej czy później…
No tak, wyszło mu pytanie, ale to nie było prawdziwe pytanie. Czuł to. Kolejne nieprawdziwe pytanie — wydmuszka. Zdanie ze znakiem zapytania na końcu. Nikt nie może zresztą z góry stwierdzić, czy z jakiegoś pytania będzie pożytek, czy nie. Trzeba działać metodą prób i błędów. Histerycznych prób i posępnych błędów. Na wszelki wypadek zanotował w pamięci: „Co to takiego, nie mają nóg, a szybko biegną?” Walczył ze wspomnieniem, które nieoczekiwanie wypłynęło… Chociaż wiadomo przecież dlaczego — czysta analogia, aż się prosi, wypełza z trzciny pamięci jak ohydny stwór… Nie udało mu się z nim wygrać i ostrożnie pozwolił sobie przypomnieć. Nie do końca. Akapitami. Żeby nie przywołać czegoś niepotrzebnego. Bo co chwila wpadał na to, co niepotrzebne, i gorączkowo zaganiał to niepotrzebne z powrotem, do najgłębszych podziemi…
…Telefon do piekła, oto, czym to było. Mój Boże, jak bardzo sensei nie chciał tam dzwonić! Bronił się, wierzgał, syczał, złościł, męczył niemal fizycznie i w końcu zadzwonił — i od razu stał się fałszywie ożywiony, pełen sztucznego optymizmu i wymuszonego współczucia… Tamten już umierał. Beznadziejna sprawa. Nowotwór płuca. Robert wszystko to słyszał przez drugą słuchawkę (jego cholerny stały obowiązek — podsłuchiwać przez drugi telefon, jeśli nie było zakazu, niech diabli wezmą te wszystkie porządki…) „Stenny, mój drogi… to taka męka… taka męka… Daj spokój, zapomnij. To nie nasza sprawa… taka zapłata, Stenny…” (Słaby głos z gorącego piekła. I wizja: zadymiony, czarny, zamknięty na głucho pokój. Czarna chusta na lampie. Bezmyślna, bezlitosna plama światła na pościeli. Duchota. Strach. Ból. Śmierć). I biegające bezładnie (niczym spłoszone karaluchy) bezmyślne pytania: Co zapomnieć? Za co zapłata? I jeszcze: co to za nasza sprawa — nie nasza sprawa? Czy sam sensei rozumiał, o czym mowa? I czy w ogóle słyszał? Mamrotał jakieś żałosne brednie: trzymaj się, trzymaj się, przyjacielu, trzeba się trzymać, trzymaj się, proszę cię… Czego miał się trzymać? I czym? Czym ma się trzymać…? Nie chcę o tym myśleć, zdecydował Robert, ale nic mu z tego zdecydowania nie wyszło. Okazało się, że już nie może myśleć o niczym innym: parząca ciemność, czerwone ogniki źrenic i gorący szept z przeszłości.
Kątem oka wychwycił jakiś ruch za swoimi plecami i odwrócił się. Sensei stał na progu pokoju, w swoim pasiastym garniturze przypominając zbiegłego więźnia z łagru lub osłupiałą zjawę. Zielonkawoblady. Spocony — wielkie krople potu drżały na czole i szyi, spływały po łysinie. Patrzył nieruchomymi oczami. Był prawie nieprzytomny.
Robert podszedł do niego — żeby wziąć pod rękę i podprowadzić do fotela — ale sensei odsunął go dłonią i sam (chwiejnie i niepewnie) poszedł w głąb holu, sam opadł na kanapę, posiedział tak kilka chwil wyprostowany, a potem jakby nagle zapadł się w siebie, osiadł jak osiada umiejętnie wysadzony budynek. Jego twarz od razu straciła wszelki ślad myśli i wykrzywiła się. Nie powinien był tu przyjeżdżać, pomyślał Robert ze złością. Wyjął fiolkę nitrogliceryny, wysypał na dłoń trzy drobinki, podsunął… Sensei, niczym posłuszne dziecko, wysunął język (język wyglądał źle, obłożony, popękany). Nie powinien był. Po jaką cholerę ma tu w ogóle przyjeżdżać? Co tu z niego za pożytek? Tylko sobie niepotrzebnie serce rozkrwawia… Wrogi ochroniarz opuścił czasopismo i obserwował całą scenę z bacznym i chyba nawet pełnym współczucia zainteresowaniem. Jeszcze mi tu tylko obserwatorów brakowało. Robert zrobił krok, żeby zasłonić sobą sensei i zrobił to demonstracyjnie i bezczelnie — poobserwuj sobie teraz mój tyłek…
— Powiedział, że postawi ją na nogi — wymamrotał sensei niezrozumiale, niewyraźnie, zesztywniałymi wargami i popatrzył błagalnie na Roberta. — Wstań i idź. A ona pójdzie. Ale ja nie wierzę.
Robert się nie odezwał. Co miałby powiedzieć? Nic nie przychodziło mu do głowy. I wtedy odezwał się wrogi ochroniarz.
— Trzeba wierzyć! — powiedział z zapałem. — Wierzyć trzeba! Jeśli powiedział, to znaczy, że trzeba wierzyć!
Sensei odwrócił się do niego całym ciałem i odsunął Roberta, żeby ten nie przeszkadzał. (Niedelikatnie i gruboskórnie. Jak mebel).
— Uważa pan, że to możliwe? — zapytał z rozpaczą.
— To nie ja tak uważam. To On tak uważa. — (On zabrzmiało tak, jakby zostało wypowiedziane z wielkiej litery). — A to znaczy, że trzeba wierzyć!
Sensei wyjęczał w odpowiedzi coś nieprzyzwoicie żałosnego, ale Robert już ich nie słuchał. Na korytarzu pojawiła się nowa postać (od strony schodów po lewej stronie): postać dziwnie i jednocześnie strasznie znajoma, za to kompletnie nie na miejscu. Niewysoki człowiek o czerwonobrązowej twarzy, błyszczącej niczym cybuch fajki, mały, przygarbiony i pewny siebie. Zatrzymał się, obserwując ich, a jednocześnie niespiesznie i demonstracyjnie zapinając rozporek. Agent ubezpieczeniowy. Anioł śmierci. Tylko nie wiedzieć czemu w białym fartuchu lekarza, a nawet w czepku, teraz lekko przekrzywionym. Co on tu robi? — pomyślał Robert, a tymczasem obok agenta pojawił się jeszcze jeden biały fartuch, i jeszcze jeden, i następny (tworząc na korytarzu istne konsylium), i wszyscy oni z szacunkiem spoglądali na czerwoną twarz, i wszyscy jak jeden mąż mieli teczki pod pachami, byli w białych czepkach i prawie wszyscy w okularach. Pięciu mężczyzn. Może sześciu. Codzienny obchód z ordynatorem na czele. Medyczny oddział specjalny.
Agent ubezpieczeniowy (ordynator?) zakończył swoją delikatną procedurą i na jego twarzy pojawił się uśmiech, który wydał się Robertowi złowieszczy, choć w rzeczywistości był pewnie ironiczny czy może nawet serdeczny.
— Pwyjacielu! — zawołał ordynator (agent) skrzypiącym, acz donośnym, a nawet dźwięcznym głosem. — Co za spotkanie! Jak się cieszę, że cię widzę!
Stwierdzając jego obecność, sensei, który mamrotał coś o sile wiary i wierze w siłę, zamilkł i zrobił bezcelową próbę wydostania się z objęć kanapy. Robert pochwycił go za wyciągniętą do przodu rękę i pomógł mu wstać.
— Co pan tu robi?! — wykrzyknął sensei, patrząc na agenta niemal z przerażeniem. — Jak…? Pan tutaj?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bezsilni tego swiata»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bezsilni tego swiata» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bezsilni tego swiata» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.