— A po co?
— Alik! Pytania zadaję wyłącznie ja. Pan tylko odpowiada. Odpowiada pan to, co pan chce, ale odpowiedź jest konieczna. Umowa stoi?
— A jeśli nie zrozumiem?
— Alik, pytania zadaję tylko ja. Nikt więcej. Odpowiadać można, co się tylko chce, bez względu na to, czy to dla pana jasne, czy nie. To absolutnie nieistotne. Najważniejsze, żebym na każde moje pytanie otrzymał odpowiedź. Zaczynamy?
— Tak.
Seans się zaczął. Sensei odchylił się na oparcie krzesła i zapytał niedbale, bez jakiegokolwiek nacisku:
— Gdzie jest śmiałek?
— Wsadzą go do pieca — odpowiedział od razu Alik i uśmiechnął się bardzo zadowolony, że udało mu się to zrobić tak zręcznie i szybko. Już dawno przywykłem do dziwacznych pytań. Do dziwacznych odpowiedzi przywykłem również, ale widocznie był to przypadek niespodziewany dla samego sensei. Milczał, przyglądając się radosnemu Alikowi z dziwnym wyrazem twarzy, jakby nagle coś go zainteresowało albo oszołomiło.
— A gdzie jest tchórz? — zapytał w końcu z niedowierzaniem w głosie.
— Pobiegł na wszystkich donosić!
Sensei zamilkł i po chwili zapytał przymilnie:
— Czytuje pan Jacka Londona?
— A kto to?
Ale sensei nie zatrzymał się na Jacku Londonie (opowiadanie Ząb kaszalota , w przekładzie Klaginej-Kondratiewej).
— Czyj galop tak tętni w wichurze i ćmie?* [*Pierwsza strofa ballady W. Goethego Król Elfów , w przekładzie Jadwigi Gamskiej-Јempickiej (przyp. tłum.). ] — zapytał stanowczo.
— To rycerz.
— Jaki rycerz?
— Żelazny. Błyszczący. Z kopią.
— A jak on mknie?
— Pełną parą! — wypalił radośnie pomysłowy młody człowiek.
Słuchając ich kątem ucha, patrzyłem na eleganckiego ojca, dziwiąc się jego wstrząsającej obojętności na to, co się tu działo. Trzeba przyznać, że początkowo był zainteresowany: oczy mu zabłysły, usiadł prosto i rozchylając wężowe usta, z ciekawością patrzył to na chłopca, to na sensei, najwyraźniej próbując zrozumieć, co się tu dzieje — normalna reakcja świeżego człowieka na nasze egzorcyzmy. Ale dość szybko stracił nadzieję, że cokolwiek zrozumie, znudził się, oklapł, odchylił się na oparcie fotela i zaczął w zadumie bawić się swoim złowieszczym wskaźnikiem; zręcznie, z wirtuozerią, nieuchwytnie dla oka to wysyłał go w niebyt, to znów przywoływał znikąd, jakby to była czarodziejska różdżka. Dziwny ojciec.
Chociaż widywaliśmy już dziwniejszych.
— …i co zrobiła ta kotka?
— Zjadła tygrysa.
— A co powiedziała?
— Zwyciężyłam tygrysa! Zjadłam tygrysa!
— Skąd wziął się tygrys?
— Był tam. W gąszczach.
— Tygrysie, błysku w gąszczach mroku?* [*Fragment wiersza Tygrys Williama Blake’a w przekładzie Stanisława Barańczka (przyp. tłum.). ] Ten?
— Nie. Ten, który lubi wszystko.
— Nie tygrys, lecz tygrysica?
— Tak! Pokonałam tygrysicę! Zjadłam tygrysicę!
Sensei już robił na drutach — podnosił wysoko ręce, szarpał nitki, ale patrzył tylko na chłopca i nie widział nikogo i niczego prócz niego. Nie słyszał. Nie zauważał. Można byłoby, na przykład, zrzucić komputer na podłogę czy włączyć na cały regulator Lot Walkirii albo, dajmy na to, pobić się z ojcem, a sensei nic by nie zauważył, najwyżej podniósłby głos albo wzniósł do sufitu swoje nagie brwi.
Rozumiem, że te pytania to poważna sprawa. W końcu to właśnie od pytań wszystko się zaczyna. Na przykład cała nauka. Każdy głupi to wie. Nawet ostami kretyn wie, że prawidłowo postawione pytanie zawiera połowę odpowiedzi… Zresztą nie kłóćmy się o liczby — może nie połowę, w każdym razie nie zawsze, ale na pewno jakąś cząstkę. Ale sensei nie zadaje prawidłowych pytań! Prawidłowo postawione pytania absolutnie go nie interesują. Bywało, że godzinami siedziałem wpatrzony w ścianę i odtwarzałem w pamięci jakiś seans, z udręką próbując wychwycić strategię, a przynajmniej taktykę czy chociaż przelotny sens w tym szeregu bezsensownych zdań z intonacją pytającą. I niczego nie znajdowałem.
— Tata ma czarne oczy, mama ma czarne oczy, a syn ma szare. Wierzy pan, że takie rzeczy się zdarzają?
— Wierzę.
(Teraz grali w „wierzę — nie wierzę”).
— A że tata ma szare oczy, mama ma szare oczy, a syn czarne w to też pan wierzy?
— Nie-e. Nie wierzę.
— I słusznie. A że świerszcz słyszy nogami, wierzy pan?
— Wierzę.
— A że są takie twierdzenia, których nie można ani udowodnić, ani zanegować… wierzy pan?
— Wierzę!
— Bardzo mądrze. A może pan dać przykład?
— Mogą. Bóg stworzył wszystko. Tego nie da się udowodnić.
— Hm… A że Bóg istnieje, wierzy pan?
— Wierzę.
A ja nie. Przy okazji: absolutnie nie pamiętam tych pytań, które sensei zadał mi dwadzieścia lat temu, gdy mama przyprowadziła mnie do niego na test. Mam pamięć absolutną (zdarza się słuch absolutny, a ja mam pamięć absolutną). Pamiętam wszystko. Pamiętam, że były cztery seanse. Pamiętam, jak ubrana była mama w czasie każdego z nich, i ówczesny brązowy szlafrok sensei (z plamą po lodach po lewej stronie) też doskonale pamiętam. Pamiętam daty i dni tygodnia, pamiętam pogodę — temperaturę powietrza, ciśnienie atmosferyczne, prędkość wiatru… A pytań nie pamiętam. I absolutnie nie pamiętam własnych odpowiedzi.
…Czasem przychodzi mi do głowy, że może on szuka pytań Godła, to znaczy takich, na które nie można odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie kłamiąc. Ale wątpię. A jeśli nawet rzeczywiście ich szuka, to po co? Stale skarży się, że brakuje mu pytań. A przecież są takie, których nie zadaje nigdy. Na przykład wielkie pytanie każdej współczesności: „Dlaczego ja?” Pytanie — krzyk. Cała nasza ludzkość na nim stoi, niczym Petersburg na bagnach. Trudno wprawdzie wyobrazić sobie kontekst, w który wmontowano by to pytanie. Ale co go obchodzi kontekst?…
„…Wchodzimy teraz w nową fazę kultury, w której odpowiedziami na pytania będą nie zdania twierdzące, lecz nowe, bardziej dogłębnie sformułowane pytania”. W. W. Nalimow, traktat filozoficzny Linoskoczek. Nie wiem, nie wiem. Nie wiem czemu, ale każdy współczesny filozof robi na mnie wrażenie nieodpowiedzialnej gaduły. Żadnej solidności. Brak konkretów. I nawet terminologia (wypróbowana broń klasyków) im nie pomaga — jedynie potęguje wrażenie, że do tego wszystkiego ktoś jeszcze mąci ci w głowie. I nagle w poważnym tekście człowiek zauważa kawałki rodem z Kaszpirowskiego…
— …Czyje to było?
— I tak go nie ma.
— Czyje to będzie?
— Tego, kto przyjdzie pierwszy.
Nie ma co, oczytany chłopak. Conan Doyle’a też czytał. Rytuał rodu Musgrave ‘ów, przełożył D. Liwszyc* [*Polski przekład: Tadeusz Evert, opowiadanie Rytuał rodu Musgrave ’ów, umieszczono w zbiorze Przygody Sherlocka Holmesa, Iskry, Warszawa 1956.].
Ale cytuje niedokładnie. Należało powiedzieć: „Tego, kto odszedł. Tego, kto przyjdzie po nim…”
— W jakim miesiącu to było?
— W letnim.
Powinno być: w szóstym od pierwszego. Ale i tak całkiem nieźle. Ale nam pokolenie rośnie! Konkurencja, Bobie Walentynowiczu, konkurencja! Rynek.
— Gdzie było słońce?
— Nad choinką.
— A gdzie był cień?
— Pod pałką.
— Ile trzeba zrobić kroków?
— Dziesięć i dziesięć, a potem jeszcze pięć i pięć…
— Co za to oddamy?
— Wszystko, co mamy.
Sensei nagle znudził się Rytuał rodu Musgrave ’ów, a może ten wątek został wyczerpany, bo nieoczekiwanie zmienił temat:
Читать дальше