Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata
Здесь есть возможность читать онлайн «Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2004, Издательство: Amber, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bezsilni tego swiata
- Автор:
- Издательство:Amber
- Жанр:
- Год:2004
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bezsilni tego swiata: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bezsilni tego swiata»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bezsilni tego swiata — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bezsilni tego swiata», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Była dziewiąta dwie. Nie doczekawszy się od zwierzchnika dobrego słowa, znowu usiadłem przy swoim biurku i na wszelki wypadek wprowadziłem na drukarkę plan dnia dzisiejszego. Seans był wyznaczony na dziesiątą, hasło: „Ajatollah”. Szczegółów nie podano, była tylko notatka: z ojcem i osobą towarzyszącą, co można było zrozumieć jak się chce. Zrozumiałem tak, że prócz tatusia (a nie mamusi, co już samo w sobie było rzadkim zjawiskiem) chłopcu będzie towarzyszył ktoś jeszcze — na przykład skarbnik z walizką zielonych. Co byłoby bardzo na miejscu. W kasie zostało pieniędzy na miesiąc (i to łącznie z naszymi potrzebami!), a na liście pacjentów była jedynie dwójka, z czego jeden to dziewczynka, czyli kompletny niewypał.
Dokładnie o dziewiątej trzydzieści rozległ się dzwonek do drzwi. Popatrzyłem na sensei, ale ponieważ żadne polecenia czy choćby aluzje do tychże nie padły, nieco zaskoczony poszedłem otworzyć. Od razu się wyjaśniło, że to nie pacjent przyszedł przed czasem, lecz jakichś dwóch zakatarzonych chłopców, którzy prosili o klej „Moment”, bo pękła im opona od roweru. Bez cienia współczucia posłałem ich piętro niżej (albo wyżej, wedle ich uznania) i wróciłem na miejsce pracy, gdzie w odpowiedzi na pytające spojrzenie zdałem relację z wydarzenia.
Raczyliśmy się uśmiechnąć. Tym szczególnym, znienawidzonym przeze mnie uśmieszkiem przytłaczającej wyższości. Po takim uśmieszku następuje zazwyczaj krótki, acz wyczerpujący wykład na temat: zdumiewające, do jakiego stopnia współczesna młodzież i młodzież w ogóle nie orientuje się w otaczającej ją rzeczywistości. (Wszystko w stylu nudziarza Chirona, pouczającego nastolatka Herkulesa). „Ta pańska rowerowa historia jest charakterystyczną repliką starodawnych wyobrażeń początku wieku”. Nawet on (Chiron) ma świadomość, że współcześni smarkacze używają kleju „Moment” wyłącznie w celu wąchania go. „Ci parszywcy, jak mi powiedziano, mają wtedy odlot. Niechże się pan zastanowi, skąd rower w połowie grudnia? Przy okazji, który dzisiaj mamy?”
Ja (z kamienną, mam nadzieję, twarzą) poinformowałem go, jaki mamy dzień tygodnia,
podałem datę oraz czas moskiewski, na czym nasza rozmowa w naturalny sposób się zakończyła i każdy zajął się swoją pracą. On kartkował dawne wycinki z gazety „Za granicą”, a ja myślałem o dwóch chłopcach, którzy — sini z zimna, zatruci i pragnący nowej trucizny — obchodzą teraz mieszkanie po mieszkaniu i proszą o klej „Moment”, żeby potem w jakiejś piwnicy, przesiąkniętej zapachem kotów i bezdomnych, łapać swój tani odlot — słodkomdlący, jak całe nasze śmierdzące życie.
O dziesiątej zero cztery rozległ się dzwonek i sensei warknął:
— Jeszcze minuta i kazałbym wyrzucić go na zbity pysk. Nawet już nie mogą przyjść na czas, nuworysze…
Poszedłem otworzyć. Przez wizjer wyjrzałem na tamtą stronę kraty. Trzy postacie — jedna bardzo duża, czarna, druga znacznie mniejsza, elegancko szara, a trzecia bardzo mała, czarno-biała. Otworzyłem drzwi i podszedłem do kraty.
Najważniejszy był tutaj człowiek w szarym garniturze, cholernie elegancki, z matowobladą (jak u hrabiego Monte Christo) twarzą i wężowym uśmiechem na błyszczących, jakby uszminkowanych ustach. Mężczyzna w czarnej, opiętej skórze — ogromny bydlak, rudy, lekko łysy, dziobaty, z dużą, okrągłą głową — był bez wątpienia „osobą towarzyszącą”. A właściwym pacjentem był, rzecz jasna, szczeniak — chłopiec w wieku siedmiu, może dziesięciu lat (nie jestem specjalistą), w eleganckim czarnym garniturku, białej koszuli, krawacie i błyszczących lakierkach. Trzymał tatusia za ręką i wyglądał nienaturalnie jak, moim zdaniem, każde dziecko ubrane po dorosłemu.
To musieli być oni, ale ja, jako człowiek pedantyczny i skłonny do formalizowania wszystkiego, nie otworzyłem od razu kraty, lecz przywitałem się z całą uprzejmością, na jaką było mnie stać:
— Dzień dobry. Czym mogę służyć?
— Dzień dobry — powiedział chłopiec — dżentelmen, a człowiek o wężowym uśmiechu pokazał doskonałe zęby i, nie tracąc na próżno czasu, wygłosił hasło:
— Ajatollah przekazuje panu pozdrowienia, drogi panie! — I dorzucił od siebie bezpłatny dodatek do hasła: — Pokój temu domowi i wszystkim jego mieszkańcom!
Otworzyłem furtkę w kracie. Rudy typ natychmiast się oddalił — bez słowa znikł w kabinie windy i tak przy tym huknął drzwiami, że zadrżał cały dom. „Boże!”, powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać, a szary elegancki tatuś tylko rozłożył ręce, całym sobą demonstrując współczucie z na wpół szczerą skruchą. W tym momencie dostrzegłem w jego prawej ręce długą, ostro zakończoną laseczkę, przypominającą szkolny wskaźnik. Ale oczywiście nie był to wskaźnik. Dziwna pałeczka miała, moim zdaniem, zbyt ostry koniec…
Przeprowadziłem ich przez przedpokój, gdzie się nie rozebrali, ponieważ nie mieli co zdejmować (naturalnie przyszli prosto z limuzyny, w której jest zawsze ciepło, zawsze sucho i pachnie cedrem). Zostawiłem ich tam przed wielkim lustrem, ogromnym i posępnym, niczym wrota prowadzące do innej rzeczywistości, a sam zajrzałem do gabinetu i skinąłem głową sensei, że wszystko w porządku. Sensei również kiwnął głową, więc wprowadziłem ich: chłopiec szedł pierwszy, tatuś za nim. A sensei już czekał, wznosząc się nad swoimi komputerami, kwarcowymi półkulami i stertami papierów na tle otwartych drzwiczek szafy z archiwami. Tysiące teczek ślepo patrzyło stamtąd płaskimi, rudymi, niebieskimi, białymi i czerwonymi okładkami, a zaplątane macki tasiemek poruszały się, zaniepokojone przeciągiem. Każdy gość od razu rozumiał, że nie ma mowy, by zwykły mieszkaniec teraźniejszości mógł w tej skarbnicy przeszłości znaleźć coś pożytecznego.
Trzeba przyznać, że w takim otoczeniu (wznosząc się ponad biurkiem, tonąc palcami w górach wycinków gazetowych, ubrany w swój purpurowy sweter, luźny, a jednocześnie opięty, z nieruchomym spojrzeniem spod nawisającego, pozbawionego brwi czoła) sensei nie mógł nie robić odpowiedniego wrażenia i oczywiście je robił. Na wszystkich. Nawet na mnie. Nie sposób przywyknąć do tego widoku, tak jak nigdy nie przywyknę do tragicznego pożaru zachodu słońca czy, powiedzmy, upiornego lśnienia Drogi Mlecznej w czarną, zimową noc.
— Dzień dobry! — czystym głosikiem (tak jak go nauczono) odezwał się młody dżentelmen, a jego rodzic wykrztusił coś w rodzaju: „Rad jestem, że…”, ale w tym momencie przerwano mu władczym gestem, jakby wymiatającym go z pola widzenia. A ja już byłem przy nim, już brałem go pod elegancki łokieć i delikatnie, lecz stanowczo skierowałem do fotela, na którym go posadziłem, mówiąc spojrzeniem: „Cicho! Niechże pan milczy, please !” Potem bezszelestnie przesunąłem się na swoje miejsce. Mały dżentelmen został na środku pokoju sam. Od razu poczuł strach i zrobiło mu się nieswojo, aż nastroszyły mu się wicherki na karku. Schował za plecami zaciśnięte pięści i zupełnie nie po dżentelmeńsku potarł jedną o drugą.
Sensei usiadł ostrożnie i złożył dłonie, tworząc domek, jak wujcio na plakacie Nasz dom, Rosja . Nadchodził moment natchnienia.
Oczy sensei nabrały orzechowej barwy, a głos stał się ciepły i miękki niczym cenne futro.
— Jak się pan nazywa, młody człowieku?
— Alik.
— Bardzo dobrze, Alik. Doskonale. Proszę podejść i usiąść. Fotel jest miękki, wygodny… O tak, doskonale, niech pan usiądzie tak, żeby było panu wygodnie. Nazywam się Sten Arkadiewicz. Po amerykańsku po prostu Sten. Teraz będziemy grać w pewną grę. Ja będę zadawał pytania, a pan będzie na nie odpowiadał. Jasne?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bezsilni tego swiata»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bezsilni tego swiata» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bezsilni tego swiata» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.