W tym momencie dziwny człowiek Timofiej odezwał się:
— Proszę, proszę. Niech pan przyjmie gości. Dawnoście się nie widzieli…
Okazało się, że przybył Mahomet, w całej swojej dzikiej, brudnej, nieogolonej, drapieżnej krasie, budzącej w Timofieju Jewsiejewiczu pierwotny lęk. Tym razem Mahomet, elegancko przechylony w siodle, trzymał w ręku emaliowane wiadro. Jak się wyjaśniło z mięsem, a dokładnie z baraniną.
— Naczelnik przesyła — wyjaśnił Mahomet, ściągając lejce i podając wiadro Wadimowi.
Wadim wziął je od niego i zawołał:
— Timofieju Jewsiejewiczu, niech pan będzie tak dobry…
Timofiej wyskoczył z namiotu kuchennego, porwał wiadro i od razu skrył się z nim na swoim terenie, rzucając Mahometowi czujne spojrzenie spod rozczochranych brwi. Mahomet, szalenie zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, błysnął dwoma rzędami stalowych zębów i rzucił:
— Wiadro oddaj, nie?
— Zejdź z konia, posiedzimy — zaproponował Wadim.
— Dzięki, siedzę od rana — odpowiedział Mahomet w swoim zwykłym stylu.
— Herbaty się napijemy — nie ustępował Wadim.
— Dziękuję. Trzeba jechać. Naczelnik. Oczekujesz gości? — zapytał nagle.
— Gości? A skąd tu goście? Nikogo nie oczekuję.
— Gdzie Komandor?
— Pojechał na zwiad. Wróci wieczorem.
Timofiej Jewsiejewicz pojawił się obok nich, z pustym już wiadrem. Mahomet wziął je od niego, podrzucił w ręku, popatrzył na prawo, na lewo i powiedział niedbale:
— To znaczy, że na gości nie czekasz? — po czym ruszył, nie czekając na odpowiedź.
— Hej, Mahomet! Kiedy zabierzecie od nas byka? — zapytał Wadim.
Mahomet usiadł bokiem i poinstruował:
— To głupi byk. Bierz kamień i bij go między rogi. Z całej siły. On z tej głupoty nic nie rozumie. Głupi byk. Weź duży kamień i między rogi…
— Co za interesująca, nowatorska myśl — zauważył Wadim. Zmienimy nasze życie na lepsze.
Mahomet już się nie odwracał — kołysząc się lekko w siodle, zjeżdżał ze zbocza, ale nie drogą, lecz po osypisku, na północ, w stronę zasnutej siwą mgiełką kamiennej góry, słynnej nie tylko ze względu na swoją czarującą nazwę Zęby Teściowej, ale również na zjazd dla samochodów, którego nazwa w wolnym przekładzie oznaczała:
„Szkodliwe dla duszy”.
Odezwał się Timofiej Jewsiejewicz:
— Beznadziejne mięso — rzucił swarliwie. — Co pan chce z niego zrobić? Połamiemy na nim ostatnie zęby.
— Niech pan zrobi charczo — zaproponował Wadim.
— Eee tam, charczo… Charczo jest szkodliwe.
— No to proszę zrobić zupę z baraniny. Z czosnkiem i makaronem. Czyści, nie przerywając snu. Równie niezdrowe i smaczne.
Timofiej Jewsiejewicz nie odpowiedział, tylko zaczął stukać talerzami i rondlami, a potem nagle zaśpiewał wysokim głosem:
Czamu mnie nia pieć, czamu nia hudieć,
Kali w majej chatańzcie paradok idzieć?…
Męczący upał rozpanoszył się na dobre, powietrze drżało nad wschodnim zboczem i właśnie tam pojawiły się i zaczęły płynąć przez to drżenie plamiste krowie cielska, rogi, kołyszące się ogony i zaślinione mordy. Wadim, drzemiąc w fotelu, obserwował je spod przymkniętych powiek, a Timofiej Jewsiejewicz śpiewał smętnie:
Muszka na akoszeczcie na cymbałach bje,
Pauczok na scienaczcie kresańki tkie.
Czamu mnie nia pieć czamu nia hudzieć,
Kali w majej chatańzcie paradok idzieć?…
Niespodziewanie przerwał i powiedział ze zdumieniem:
— Nasi jadą?
Wadim przecknął się i zaczął nasłuchiwać, ale usłyszał jedynie syk prymusa.
— Niemożliwe — powiedział. — Skąd? Jeszcze drugiej nie ma.
— A ja panu mówię, że słychać samochód. Stamtąd.
Wadim znowu zaczął nasłuchiwać. Teraz rzeczywiście dały się słyszeć obce dźwięki, ale ponieważ to byłoby zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe, Wadim — trochę przesądnie, a trochę z czystego uporu — powiedział:
— To absolutnie niemożliwe. Przecież było jasno powiedziane: nie wcześniej niż o dziewiętnastej, a najprawdopodobniej później.
— Dobrze, dobrze — zgodził się szybko Timofiej Jewsiejewicz. Niech i tak będzie…
Stał pośrodku swojego gospodarstwa (prymusy, talerze, miski, sztućce, wiadra, kanistry) i składając nad oczami dłonie jak daszek, patrzył na południe, w stronę drogi. Timofiej Jewsiejewicz przyznawał rację swojemu rozmówcy wyłącznie wtedy, gdy był absolutnie przekonany o swojej słuszności. Im bardziej był pewien swoich racji, tym łatwiej i szybciej się zgadzał. W efekcie oponent osobiście, bez jakichkolwiek dodatkowych argumentów czy też wysiłków ze strony Timofieja, przekonywał się, że doznał miażdżącej porażki.
Wyższa szkoła prowadzenia dyskusji — na dowolny temat.
Zza zielonego pagórka wyłonił się dach samochodu i od razu stało się jasne, że wielki dyskutant i zwycięzca tym razem zwyczajnie się rąbnął — ten dach był czarny, połyskliwy,
elegancki i kompletnie nie pasujący do okolicy. Był to dach wielkiego, bardzo luksusowego i nieprzyzwoicie drogiego samochodu.
Wkrótce, wyjeżdżając z wysiłkiem zza pagórka, pojawiło się całe auto. Czarny, błyszczący w słońcu, posępnie luksusowy dżip grand cherokee, „krążownik szos” oblepiony zaschniętym błotem.
Podjechał i zatrzymał się, jakby nie miał odwagi jechać dalej. Stał tak przez kilka sekund, wpatrując się w dal swoimi dwudziestoma reflektorami, a potem otworzył jednocześnie czworo drzwi i niespiesznie, jakby niechętnie, wypluł z siebie pasażerów.
— Kto to taki? — zapytał Timofiej Jewsiejewicz. W jego głosie był strach.
— Nie wiem.
— To czemu Mahomet pytał, czy oczekujemy gości?
— Nic takiego nie mówił.
— Przecież słyszałem! — zaprotestował Timofiej Jewsiejewicz z nutką histerii w głosie.
Trzech mężczyzn ruszyło od dżipa w stronę obozu. Kilka osób zostało przy samochodzie, ale Wadim patrzył tylko na tę trójkę. A właściwie tylko na tego, który szedł w środku: niewysoki, elegancki, starannie ubrany mężczyzna w szarym garniturze, chyba nawet z laseczką. Stary znajomy. Szedł lekko i energicznie, ale bez zbędnego pośpiechu — w takim tempie, jak miał ochotę, szedł, żeby zakończyć sprawę, rozpoczętą jeszcze w Petersburgu, która wówczas nie została doprowadzona do końca, a teraz potrzebowała szybkiego i efektownego zakończenia. Tak chodzą energiczni, usiłujący się odmłodzić politycy przed obiektywami kamer — zdecydowanie, stanowczo, dobitnie. Wąskie trzewiki błyszczały arystokratycznie w słońcu, zupełnie nie przystając do świata butów z kirzy i brudnych adidasów.
Po lewej stronie mężczyzny, nieco z tyłu, kroczył ogromny mięśniak, wyższy od niego o półtorej głowy, opięty skórzaną kurtką, o okrągłej, łysej albo ogolonej głowie. Wadim nie spojrzał na niego, podobnie jak nie przyglądał się trzeciemu mężczyźnie w brązowo — zielonym drelichu — małemu, z pozoru absolutnie nieszkodliwemu, drobnemu i wąskiemu w ramionach człowieczkowi, z wielką głową w skórzanej czapce.
— Co to za ludzie, nic nie rozumiem… — mamrotał spanikowany Timofiej Jewsiejewicz. — Czemu tam stanęli? Nie mogli podjechać?
— Mruczał coś dalej niezrozumiale.
Trójka mężczyzn szła dość szybkim krokiem i była już bardzo blisko. Znajomy człowiek w szarym garniturze serdecznie pomachał swoją laseczką, która wcale nie była laseczką, lecz czymś w rodzaju wypolerowanego wskaźnika, z którym najwyraźniej rzadko się rozstawał. Jak oficer brytyjski ze swoją szpicrutą.
Читать дальше