Pogoda nie zmienia się, niebo po dawnemu pokryte jest chmurami, wilgotny ciepły wiatr nadlatuje w silnych podmuchach, goni po rozbitej jezdni niesprecyzowane śmiecie, marszczy cuchnącą wodę w czarnych stojących kałużach. Nadlatują, rozpraszają się i znowu nadlatują chmary komarów. Szturmowe dywizje komarów. Cyklony komarów. Bardzo dużo szczurów. Niepojęte, czym się żywią na tej kamiennej pustyni. Może pożerają żmije? Żmij jest też ogromnie dużo, skupiają się szczególnie przy wejściach do kanałów i leżą zwinięte w żywe, drgające kłęby. Czym żywią się żmije, też nie wiadomo. Może szczurami.
Miasto bez wątpienia jest od dawna opuszczone. Człowiek, którego spotkaliśmy na przedmieściu, był oczywiście niespełna rozumu i trafił tu przypadkowo.
Wiadomość z grupy Rema Żełtuchina. Do tej pory nikogo nie spotkali. Jest zachwycony swoim wysypiskiem śmieci i przysięga, że w najbliższym czasie określi indeks tutejszej cywilizacji z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku. Próbowałem wyobrazić sobie to wysypisko — gigantyczne, bez początku i końca śmietnisko, które zasypało pół planety. Tracę humor i przestaję o tym myśleć.
Mimikrononowy kombinezon działa niezadowalająco. Zabarwienie ochronne, zgodnie z tłem, pojawia się z opóźnieniem pięciominutowym, czasami w ogóle się nie pojawia, a zamiast niego występują niezwykłej urody i ostrości plamy w najczystszych kolorach tęczy. Sądzę, że w tutejszej atmosferze jest coś, co rozregulowuje procesy chemiczne zachodzące w mimikrononie. Eksperci z komisji techniki kamuflażu stracili nadzieję, że uda się usunąć awarię na dystans. Udzielają rad, jak wyregulować kombinezony na miejscu. Stosuję się do tych rad i w rezultacie mój kombinezon rozregulował się ostatecznie.
Eksperci kategorycznie protestują przeciwko decyzji Espady, który chce całkowicie zrezygnować z kamuflażu. Mały, ale za to hałaśliwy skandal w eterze. Szczekn zrzędzi:
— Słynna ziemska technika. Zabawne!
Szczekn nie nosi żadnego kombinezonu ani ciężkiego hełmu z przetwornikami, chociaż to wszystko było specjalnie dla niego przygotowane. Kategorycznie odmówił przyjęcia hełmu i kombinezonu, jak zwykle bez wyjaśnienia przyczyn.
Biegnie wzdłuż zatartej linii środkiem jezdni, kołysząc się i z lekka zarzucając tylnymi łapami, podobnie jak czasem nasze psy, gruby, kosmaty, jego ogromna, okrągła głowa jak zawsze pochylona jest w lewo, tak że lewym okiem patrzy prosto przed siebie, a prawym jakby zezuje na mnie. Na żmije nie zwraca uwagi w ogóle, jak zresztą i na komary, a szczury interesują go wyłącznie z gastronomicznego punktu widzenia. Teraz zresztą jest syty. Odnoszę wrażenie, że Szczekn już ma jakieś hipotezy w związku z miastem, a być może w związku z całą planetą. Z całkowitą obojętnością odmawia zwiedzenia zdumiewająco dobrze zachowanej willi w siódmym kwartale, willi, która razi swoją czystością i elegancją wśród obdrapanych, oślepłych, zgryzionych zębem czasu i zarośniętych dzikim bluszczem budynków. Jedynie ze wstrętem obwąchał dwumetrowe koła pancernego samochodu wojskowego, ostro i przenikliwie śmierdzącego benzyną, pogrzebanego w połowie pod gruzami rozwalonego domu. Szczekn bez żadnego zainteresowania obserwował szalony taniec i dziwaczne grymasy na twarzy nieszczęsnego tubylca, który wyskoczył na nas, obwieszony dzwoneczkami w różnobarwnych ni to łachmanach, ni to wstążkach. Wszystkie te niepojęte zjawiska Szczekn obserwuje z całkowitą obojętnością, nie wiadomo dlaczego nie chce ich wydzielić z tła powszechnej katastrofy, chociaż początkowo, na pierwszych kilometrach naszej drogi był wyraźnie podniecony, czegoś szukał, bez przerwy zmieniał ustalony system poruszania się, próbował coś wywęszyć, parskał i spluwał, mruczał coś niezrozumiale w swoim języku…
— A to coś nowego — mówię.
Przypominało to kabinę do natrysków jonowych — cylinder mniej więcej dwumetrowej wysokości o średnicy około metra, z półprzezroczystego materiału podobnego do bursztynu. Owalne drzwi na całą wysokość cylindra — otwarte. Prawdopodobnie kiedyś kabina stała pionowo, potem pod jej bok podłożono ładunek wybuchowy i teraz była mocno przechylona, tak że kawałek podłogi razem z przywartym do niej płatem asfaltu i gliniastej ziemi uniósł się do góry. Poza tym kabina nie ucierpiała, zresztą niby dlaczego miała ucierpieć — wewnątrz była pusta niczym próżna szklanka.
— Szklanka — mówi Van der Hoose. — Ale z drzwiami.
Dyktuję mu doniesienie. Przyjmuje je, a potem informuje się:
— Masz jakieś pytania?
— Dwa się narzucają: w jakim celu postawiono tutaj ten przedmiot i komu on przeszkadzał. Zwracam uwagę — żadne kable ani przewody do niego nie prowadzą. Szczekn, chcesz o coś zapytać?
Postawa Szczekna wyraża coś więcej niż obojętność. Siedzi tyłem do kabiny i drapie się.
— Mój naród nie zna takich przedmiotów — oświadcza wyniośle. — Nas to nie interesuje. — I ponownie zaczyna się drapać nader wyzywająco.
— To wszystko — zawiadamiam Van der Hoosego. Szczekn natychmiast wstaje i rusza przed siebie.
Jego naród nie jest zainteresowany takimi przedmiotami, myślę idąc w ślad za nim, trochę na lewo. Mam ochotę uśmiechnąć się, ale tego nie należy robić w żadnym wypadku. Szczekn nie znosi uśmieszków tego rodzaju, jego wrażliwość na najmniejsze odcienie ludzkiej mimiki jest zdumiewająca. Dziwne, skąd u Głowanów taka wrażliwość? Przecież ich fizjonomie (a może mordy?) są prawie całkowicie pozbawione mimiki, w każdym razie z punktu widzenia człowieka. Najzwyklejszy kundel ma mimikę po stokroć bogatszą. W ogóle Głowany znacznie lepiej znają się na ludziach niż ludzie na Głowanach. I nawet wiem dlaczego. My, ludzie, czujemy się skrępowani. Głowany są rozumne i jakoś nieporęcznie jest je obserwować. One nie mają żadnych oporów. Kiedy mieszkaliśmy u nich w Twierdzy, kiedy nas karmiono, pojono, opatulano, strzeżono, ileż to razy nagle orientowałem się, że przeprowadzono ze mną kolejny eksperyment! Marta skarżyła się Komowowi na to samo, Rawlingson także, tylko jeden Komow nigdy się nie skarżył — myślę, że po prostu nie pozwalała mu na to ambicja. A Taras koniec końców zwyczajnie uciekł. Pojechał na Pandorę, zajmuje się swoimi straszliwymi Tachorgami i jest szczęśliwy… Dlaczego Szczekna tak zainteresowała Pandora? Na wszelkie możliwe sposoby starał się opóźnić odlot. Trzeba będzie później sprawdzić, czy to prawda, że grupa Głowanów chce się przesiedlić na Pandorę i poprosiła o środki transportowe.
— Szczekn — mówię — czy chciałbyś mieszkać na Pandorze?
— Nie. Muszę być z tobą.
On musi być. Nieszczęście polega na tym, że w ich języku zawsze jest tylko jedna moralność. Żadnej różnicy między „trzeba”, „należy”, „muszę”, „chcę”, „mogę”. I kiedy Szczekn mówi po rosyjsku, używa tych pojęć właściwie na chybił trafił. Nigdy nie można ściśle ustalić, co właściwie ma na myśli. Być może chciał teraz powiedzieć, że mnie lubi, że jest mu beze mnie źle, że chce być tylko ze mną. A być może, że jego obowiązkiem jest być ze mną, że polecono mu ze mną być i że on zamierza uczciwie wypełnić polecenie, chociaż najbardziej na świecie chciałby przedzierać się przez pomarańczowe dżungle, chciwie łowiąc każdy szelest, rozkoszując się każdym zapachem, których na Pandorze jest nieprzebrana mnogość.
Wzorzystą, metaliczną wstęgą przepełzła przez ulicę ogromna żmija, zwinęła się w spiralę przed Szczeknem i ostrzegawczo uniosła głowę w kształcie rombu. Szczekn nawet się nie zatrzymuje — niedbały szybki zamach przedniej łapy, i głowa w kształcie rombu odlatuje na trotuar, a Szczekn truchtem biegnie dalej, zostawiając za sobą wijące się bezgłowe ciało.
Читать дальше