— Paskudztwo — mówi Szczekn. — Psy.
I w tym samym momencie z uliczki po lewej stronie chlusnęło. Psy. Setki psów. Gęsty szaro-żółto-czarny potok sapiący, tupiący i ostro cuchnący mokrą psią sierścią. Czoło potoku już znikło w przecznicy po prawej, a potok wciąż płynie i płynie, naraz kilka bestii odłącza się od stada i ostro rusza w naszą stronę — wielkie wyliniałe zwierzęta, straszliwie chude, sfilcowana sierść zwisa na nich płatami. Rozbiegane, zaropiałe ślepia, żółte zaślinione kły. Cichutko, jakby żałośnie poszczekując, biegną do nas truchtem i nie po prostej, ale jakimś dziwacznym łukiem, garbiąc grzbiety i podkulając pod siebie drgające ogony.
— Do domu! — krzyczy Van der Hoose. — Dlaczego stoicie? Do domu!
Proszę go, żeby przestał hałasować. Wsuwam rękę pod klapę kombinezonu i chwytam kolbę skorczera. Szczekn mówi:
— Nie trzeba. Ja sam.
Powoli kołysząc się rusza na spotkanie psów. Nie przybiera bojowej pozy. Po prostu idzie.
— Szczekn — mówię. — Lepiej się w nic nie wdawajmy.
— Nie wdawajmy się — mówi Szczekn i idzie dalej.
Nie rozumiem, co on zamierza, i trzymając skorczer lufą w dół w opuszczonej ręce idę równoległym kursem wzdłuż kolumny ciężarówek. Muszę zwiększyć pole ostrzału na wypadek, jeśli brudnożółty potok naglę skręci w naszym kierunku. Szczekn ciągle idzie, ale psy zatrzymały się. Cofają się, zwrócone do Szczekna bokiem, jeszcze bardziej zgarbione i ogony już całkiem podwinęły pod siebie, a kiedy do najbliższego zostało nie więcej niż dziesięć kroków, niespodziewanie z panicznym skomleniem rzucają się do ucieczki i znikają gdzieś w głębi stada.
A Szczekn wciąż idzie. Prosto, środkiem jezdni, niespiesznie, kołysząc się, jakby skrzyżowanie przed nim było całkowicie puste. Wówczas zaciskam zęby, unoszę skorczer do strzału i skręcam na środek, żeby znaleźć się tuż za Szczeknem. Brudnożółty potok jest tuż.
Wtedy nagle nad skrzyżowaniem rozlega się rozpaczliwy pisk. Wataha pęka oczyszczając drogę. Po kilku sekundach przecznica po prawej jest już zupełnie pusta, a ulicę po lewej wypełnia żywa drgająca masa kosmatych ciał, zapierających się łap i wyszczerzonych pysków.
Mijamy skrzyżowanie zasypane brudnymi kłakami, wyjące piekło zostaje za plecami i wtedy siłą woli zmuszam się, żeby stanąć i spojrzeć do tyłu. Środek skrzyżowania jest pusty po dawnemu. Sfora zawróciła. Po obu stronach kolumny ciężarówek sunie teraz aleją od nas w kierunku przedmieścia. Pisk i wycie powoli ucicha, jeszcze chwila i — znowu wszystko jest jak poprzednio — słychać tylko pracowity tysiącnogi tupot, postukiwanie pazurów, sapanie, prychanie. Głęboko oddycham i chowam skorczer do kabury. Nieźle najadłem się strachu.
Van der Hoose robi nam dzikie piekło. Otrzymujemy naganę. Obaj. Zachowaliśmy się jak smarkacze. Mówiąc otwarcie. Szczekn jest niesłychanie wrażliwy na reprymendy, ale tym razem z niejasnych powodów nie protestuje. Tylko mamrocze: „Powiedz mu, że nie było żadnego bzyka. — I dodaje: — Prawie…” Dyktuję meldunek o incydencie. Nie zrozumiałem, co się stało na skrzyżowaniu i, rzecz jasna, jeszcze mniej rozumie Van der Hoose. Na jego wypytywania odpowiadam wymijająco. Kładę nacisk głównie na to, że wataha idzie w kierunku statku.
— Jeśli dojdą do was, postraszcie je ogniem — kończę.
Przechodzimy przez cały dwudziesty drugi kwartał i nagle zauważam, że wszystko, co żyje, znikło z ulicy — nie ma ani jednego szczura, ani jednej żmii, nawet żaby gdzieś przepadły. Ukryły się przed psami, myślę niezdecydowanie. Wiem, że to nie tak. To Szczekn.
W czwartym roku naszej znajomości okazało się nagle, że Szczekn nieźle zna angielski. Mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się, że Szczekn komponuje muzykę — oczywiście nie symfoniczną, tylko piosenki proste melodie, całkiem miłe dla ziemskiego ucha. A teraz znowu coś nowego.
Szczekn zezuje na mnie żółtym okiem.
— W jaki sposób odgadłeś ogień? — pyta. Staję się czujny. Okazuje się; że odgadłem ogień. Kiedy to zrobiłem?
— To zależy, o jaki ogień chodzi — mówię na chybił trafił.
— Nie rozumiesz, o czym mówię? Czy nie chcesz powiedzieć?
Ogień, ogień, myślę pośpiesznie. Czuję, że może w tej chwili uda mi się dowiedzieć coś ważnego. Jeżeli nie będę się śpieszył. Jeśli moje odpowiedzi będą właściwe. Kiedy to mówiłem o ogniu? Ach tak, „Postraszcie je ogniem”.
— Każde dziecko wie, że zwierzęta boją się ognia — mówię. — Dlatego odgadłem. Czy to było takie trudne — odgadnąć?
— Moim zdaniem — trudne — mruczy Szczekn. — Do tej pory nie odgadywałeś.
Milknie i przestaje zezować. Porozmawialiśmy. A jednak mądry facet z tego Szczekna. Rozumie, że albo nie zrozumiałem, albo nie chcę mówić przy postronnych… I w jednym, i w drugim przypadku lepiej rozmowę zakończyć… A więc odgadłem ogień. Tak naprawdę to niczego nie odgadłem. Po prostu powiedziałem „Postraszcie je ogniem”. A Szczekn pomyślał, że coś odgadłem. Ogień, ogień… Szczekn naturalnie nie miał żadnego ognia… A więc to znaczy, że miał. Tylko ja go nie widziałem, a psy widziały. Tak, tego tylko jeszcze brakowało. Brawo.
— Poparzyłeś je? — pytam chytrze.
— Ogień parzy — sucho odpowiada Szczekn.
— Czy to potrafi każdy Głowan?
— Tylko Ziemianie nazywają nas Głowanami. Degeneraci z Południa nazywają nas wilkołakami. A w ujściu Błękitnej Żmii nazywają nas pomroczami. A na Archipelagu — „Csechu”… Po rosyjsku nie ma odpowiednika. To znaczy — ten, który żyje pod ziemią i umie ujarzmiać i zabijać siłą swego ducha.
— Jasne — mówię.
Zaledwie pięć lat wystarczyło mi, żeby się dowiedzieć, że mój najbliższy przyjaciel, przed którym nigdy niczego nie ukrywałem, posiada zdolność ujarzmiania i zabijania mocą swego ducha. Miejmy nadzieję, że tylko psy, a zresztą kto go tam wie… U diabła; dlaczego jest mi tak przykro?
Szczekn błyskawicznie wyczuwa gorycz w moim głosie, ale interpretuje ją na własny sposób.
— Nie bądź łapczywy — mówi. — Za to wy, Ziemianie, macie to, czego my nie mamy i nigdy nie będziemy mieć. Wasze maszyny i wasza nauka…
Wychodzimy na plac i natychmiast zatrzymujemy się, ponieważ widzimy armatę. Stoi za rogiem po lewej stronie, przysadzista, jakby przywarła do jezdni — długa lufa z ciężką naroślą hamulca wylotowego, niska, szeroka tarcza ochronna pomalowana w maskujące plamy, grube koła na gumie… Z tej pozycji padł niejeden strzał, ale to było dawno, bardzo dawno. Rozsypane wokół łuski od pocisków przeżarła na wylot czerwona i zielona rdza, lemiesz rozdarł asfalt aż do ziemi i teraz, tonie w gęstej trawie i nawet malutkie drzewko zdążyło wyrosnąć z lewej strony. Zardzewiały zamek jest odciągnięty, celownika nie ma w ogóle, a z tyłu za armatą poniewierają się przegniłe skrzynki od pocisków. Wszystkie są puste. Strzelano tu do ostatniego pocisku.
Patrzę ponad lawetę i widzę, gdzie strzelano. To znaczy; mówiąc ściśle, najpierw widzę ogromne, zarośnięte bluszczem dziury w ścianie domu naprzeciwko i dopiero potem zwraca moją uwagę niejaki dysonans architektoniczny. U stóp domu z dziurami zupełnie bez sensu stoi niewielki matowożółtawy pawilon parterowy, z płaskim dachem i teraz jest dla mnie jasne, że ostrzeliwano właśnie ten pawilon, a dziury w ścianie domu nad nim to skutki chybionych strzałów, chociaż z takiej odległości wydaje się, że nie sposób chybić. Zresztą chybiano niezbyt często i można tylko podziwiać solidność tej niepokaźnej żółtej budowli, która przyjęła w siebie tyle pocisków i nie zamieniła się w kupę gruzu.
Читать дальше