Powtórzyłem, że nazywam się Maksym Kammerer i przystąpiłem do referowania swojej legendy.
I wtedy stało się coś zdumiewającego. Zaledwie wymieniłem nazwisko Abałkina, Maja jakby się obudziła. Roztargnienie znikło z jej twarzy, krew zabarwiła policzki, dosłownie wpiła się we mnie swoimi szarymi oczami. Nie odezwała się ani słowem i wysłuchała mnie do końca. Tylko powoli uniosła swoje bezwolnie leżące ręce, splotła długie palce i wsparła na nich podbródek.
— Pan go znał? — zapytała.
Opowiedziałem jej o ekspedycji do ujścia Błękitnej Żmii.
— I o tym wszystkim pan napisze?
— Oczywiście — odparłem. — Ale to trochę mało.
— Za mało — do czego? — zapytała.
Na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz — jakby z trudem powstrzymywała śmiech. Nawet oczy jej zabłysły.
— Rozumie pani — zacząłem ponownie — chciałbym opisać narodziny jednego z najwybitniejszych specjalistów w swojej dziedzinie, w zoopsychologii i socjopsychologii on dokonał czegoś w rodzaju…
— Ale przecież nie stał się specjalistą w swojej dziedzinie — powiedziała. — Przecież oni zrobili z niego Progresora. Przecież oni go… Oni…
Nie, nie śmiech powstrzymywała, ale łzy. I teraz przestała je powstrzymywać. Zakryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. O Boże! Kobiece łzy to w ogóle coś przerażającego, a tym razem na domiar wszystkiego jeszcze nic nie rozumiałem. Maja szlochała gwałtownie, zapamiętale, jak dziecko drżąc całym ciałem, a ja siedziałem jak głupi nie wiedząc co począć. W takich wypadkach najczęściej podaje się szklankę wody, ale w gabinecie-pracowni nie było ani szklanki, ani wody — tylko stelaże wypełnione przedmiotami o niewyjaśnionym przeznaczeniu.
A dziewczyna ciągle płakała, strumienie łez przeciekały jej między palcami, spazmatycznie wciągała powietrze, chlipała — i mówiła tak, jakby myślała na głos — przerywając samej sobie, bez celu, bez logiki.
… Trzymał ją krótko — i to jak! Jak tylko próbowała pokazać rogi, tak jej dawał popalić, że aż huczało. Miał gdzieś, że jest dziewczyną, młodszą od niego o całe trzy lata — była jego rzeczą, jego własnością. Stała się nią od razu, nieomal pierwszego dnia, kiedy ją zobaczył. Miała wtedy pięć lat, a on osiem. Biegał w kółko i wykrzykiwał swoją własną wyliczankę:
Ptaki, zwierzaki
pod drzwiami stały
jak do nich strzelano
to umierały
Dziesięć, dwadzieścia razy z rzędu. To ją rozśmieszyło i wtedy pierwszy raz pokazał jej, gdzie raki zimują…
… To było wspaniałe — być jego rzeczą, ponieważ on ją kochał. Więcej nikogo i nigdy nie kochał. Tylko ją. Wszyscy inni byli mu obojętni. Niczego nie rozumieli i nie potrafili zrozumieć. A on wychodził na scenę, śpiewał piosenki i deklamował wiersze — dla niej. Tak właśnie mówił: „To dla ciebie. Spodobało ci się?” I skakał wzwyż — dla niej. I nurkował na głębokość trzydziestu dwóch metrów — dla niej. I pisał po nocach wiersze — też dla niej. Bardzo ją cenił, ją — swoją własność i ciągle starał się być godny takiej wartościowej rzeczy. I nikt nic o tym nie wiedział. Zawsze umiał zrobić tak, żeby nikt nic nie wiedział. Do ostatniego roku, kiedy dowiedział się o tym Nauczyciel.
Wiele jeszcze innych rzeczy było jego własnością. Cały las wokół internatu był jego. Każdy ptak w tym lesie, każda wiewiórka, każda żaba w każdym rowie. Rozkazywał żmijom, zaczynał i kończył wojny między mrowiskami, umiał leczyć jelenie i wszystkie one były jego własnością oprócz starego łosia o imieniu Reks, którego uznał za równego sobie, ale później się z nim posprzeczał i wypędził z lasu…
… Idiotka, głupia idiotka! Na początku wszystko było tak dobrze, a potem podrosła i spróbowała się oswobodzić. Oświadczyła mu wprost, że nie życzy sobie dłużej być jego rzeczą. Przykrócił jej cugli, ale ona była uparta, stała na swoim. Wtedy znowu pokazał, co potrafi, potraktował ją okrutnie i bezlitośnie, tak jak traktował swoje wilki, kiedy próbowały przestać go słuchać. Ale ona nie była wilkiem, była bardziej zawzięta niż wszystkie jego wilki razem wzięte. Wtedy wyciągnął zza pasa nóż, który samodzielnie wytoczył z kości znalezionej w lesie i z wściekłym uśmiechem bardzo powoli rozpruł sobie rękę od dłoni do łokcia. Stał przed nią z tym wściekłym uśmiechem, krew chlustała mu z ręki jak woda z kranu, zapytał: „A teraz?”. I nie zdążył jeszcze upaść na ziemię, kiedy zrozumiała, że to on miał rację. Miał rację, jak zawsze, od samego początku. Ale ona, idiotka, po stokroć idiotka, za nic nie chciała mu jej przyznać…
… A ostatniego roku, kiedy wróciła z wakacji, nie było już niczego. Coś się stało. Prawdopodobnie już go wzięli w swoje ręce. Albo dowiedzieli się o wszystkim i oczywiście wpadli w panikę, idioci. Przeklęci rozumni idioci. On spojrzał na nią jak na powietrze i odwrócił się. I więcej już nie spojrzał. Przestała dla niego istnieć, tak jak wszyscy inni. Utracił swoją własność i pogodził się ze stratą. A kiedy sobie znowu o niej przypomniał, wszystko już było inaczej. Życie na zawsze przestało być tajemniczym lasem, w którym on był władcą a ona tym najcenniejszym co miał. Już go zaczęli zmieniać, już był prawie Progresorem, był już w pół drogi do innego świata, gdzie ludzie zdradzają i dręczą się nawzajem. I było widać, że stoi na tej drodze pewnie, że okazał się dobrym uczniem, pojętnym i zdolnym. Pisał do niej, a ona nie odpowiadała. Wzywał ją, a ona milczała. A powinien był nie pisać, nie wzywać, tylko przyjechać, dać jej szkołę jak za dawnych czasów i być może wszystko byłoby jak dawniej. Ale nie był już żadnym władcą. Był mężczyzną, jakich wielu kręci się wokół i przestał do niej pisać…
…Ostatni jego list jak zwykle napisany ręcznie — uznawał tylko ręczne pisanie, żadne tam kryształy, magnetyczne nagrania, tylko ręcznie, ostatni jego list przyszedł właśnie stamtąd, znad Błękitnej Żmii — „Ptaki, zwierzaki pod drzwiami stały, jak do nich strzelano, to umierały” — napisał. I nic więcej nie było w tym jego ostatnim liście…
Mówiła gorączkowo, pochlipując i wycierając nos w pomięte laboratoryjne serwetki, kiedy nagle zrozumiałem, a po sekundzie powiedziała to sama — wczoraj widziała się z nim. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy dzwoniłem i rozmawiałem z piegowatym Tojwo, i kiedy dodzwaniałem się do Jadwigi, i kiedy rozmawiałem z Ekscelencją, kiedy siedziałem w domu studiując sprawozdanie z przebiegu operacji „Zamarły Świat”, przez cały ten czas ona była z nim, patrzyła na niego, słuchała go, coś się tam między nimi działo i dlatego teraz tak płakała na ramieniu nieznajomego człowieka.
2 czerwca 78 roku
Maja Głumowa i dziennikarz Kammerer
Zamilkła, jakby się opamiętała, i ja opamiętałem się również — tyle że o kilka sekund wcześniej. Przecież wykonywałem swoją pracę. Musiałem pracować. Obowiązek. Poczucie obowiązku. Każdy powinien wykonywać swój obowiązek. Takie zleżałe szorstkie słowa. Po tym wszystkim, co tu usłyszałem. Plunąć na obowiązek i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby wyciągnąć tę nieszczęsną dziewczynę z trzęsawiska jej niepojętej rozpaczy. Może to właśnie jest moim prawdziwym obowiązkiem?
Ale wiedziałem, że to nie tak. To nie tak z wielu powodów. Na przykład dlatego, że nie umiem wyciągać ludzi z trzęsawiska rozpaczy. Po prostu nie wiem, jak to się robi. Nie wiem nawet, od czego należy zacząć. I dlatego najbardziej na świecie miałem ochotę wstać, przeprosić i odejść. Ale tego oczywiście nie zrobię, ponieważ za wszelką cenę muszę się dowiedzieć, gdzie oni się spotkali i gdzie on teraz jest…
Читать дальше