Ross MacDonald
Błękitny młoteczek
Tłumaczył Michał Ronikier
Dojechałem do rezydencji prywatną drogą, rozszerzającą się na wierzchołku w niewielki parking. Po wyjściu z samochodu mogłem popatrzeć za siebie na leżące w dole miasto i dostrzec wieże misji oraz gmach sądu, do połowy zanurzony w oparach mgły i dymu. Kanał leżał po drugiej stronie wzniesienia, wśród porozrzucanych wysepek.
Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do moich uszu, jeśli nie liczyć cichego pomruku autostrady, którą przed chwilą opuściłem, był odgłos odbijanej piłki tenisowej. Kort, otoczony wysoką drucianą siatką, sąsiadował z boczną ścianą domu. Krępy mężczyzna w szortach i płóciennym kapeluszu grał z ruchliwą blondynką. W skupieniu, z jakim poruszali się po zamkniętej przestrzeni, było coś, co nasunęło mi skojarzenie ze spacerującymi po dziedzińcu więźniami.
Mężczyzna przegrał szereg piłek pod rząd i postanowił zauważyć moją obecność. Przerwał grę, odwrócił się plecami do partnerki i podszedł do ogrodzenia.
– Pan Lew Archer? Odpowiedziałem mu twierdząco.
– Spóźnił się pan.
– Miałem trudności ze znalezieniem pańskiej drogi.
– Trzeba było spytać kogokolwiek w mieście. Wszyscy wiedzą, gdzie mieszka Jack Biemeyer. Nawet lądujące tu samoloty używają mego domu jako punktu orientacyjnego.
Mogłem łatwo domyślić się przyczyny. Budynek był potężną bryłą z białego kamienia i czerwonych dachówek, wzniesioną w najwyższym punkcie Santa Teresa. Górowały nad nim tylko widoczne po drugiej stronie miasta wzgórza i krążący po jasnym, październikowym niebie jastrząb.
Zbliżyła się partnerka Biemeyera. Wydawała się znacznie młodsza od niego. Miałem wrażenie, że wzrok, jakim obrzuciłem jej szczupłą, jasną twarz i figurę dojrzałej, starzejącej się kobiety, wprawił ją w ogromne zakłopotanie. Biemeyer nie dokonał prezentacji. Przedstawiłem się sam.
– Jestem Ruth Biemeyer. Na pewno ma pan ochotę na drinka, panie Archer. Ja w każdym razie muszę się napić.
– Nie będziemy się bawili w pozory gościnności – stwierdził Biemeyer. – Ten człowiek przyjechał tu w interesie.
– Wiem. To mój obraz został ukradziony.
– Ja zreferuję panu tę sprawę, Ruth, o ile nie masz nic przeciwko temu.
Wprowadził mnie do domu; jego żona szła w pewnej odległości za nami. W środku panował miły chłód, ale poczułem wyraźnie ciężar otaczających mnie i górujących nade mną murów. Rezydencja przypominała raczej gmach użyteczności publicznej niż dom mieszkalny – było to wnętrze; w jakim płaci się podatki lub otrzymuje rozwód.
Przeszliśmy wolno przez wielki salon. Biemeyer wskazał mi białą ścianę, na której dostrzegłem tylko dwa haki, podtrzymujące dawniej obraz.
Wyjąłem notes i długopis.
– Kiedy został skradziony?
– Wczoraj.
– To znaczy wczoraj dostrzegłam jego brak – wtrąciła pani domu. – Ale nie wchodzę do tego pokoju codziennie.
– Czy był ubezpieczony?
– Nie było na niego osobnej polisy – odparł Biemeyer. – Oczywiście wszystko w tym domu objęte jest jakimś ubezpieczeniem.
– Ile mógł być wart?
– Chyba ze dwa tysiące.
– Znacznie więcej – sprostowała Ruth. – Przynajmniej jakieś pięć, sześć razy tyle. Ceny Chantry’ego bardzo wzrosły.
– Nie wiedziałem, że je śledzisz – powiedział podejrzliwym tonem Biemeyer. – Dziesięć albo dwanaście tysięcy? Czy tyle zapłaciłaś za ten obraz?
– Nie powiem ci, ile zapłaciłam. Kupiłam go za własne pieniądze.
– Czy musiałaś to zrobić nie pytając mnie o radę? Myślałem, że już przeszedł ci ten bzik na punkcie Chantry’ego.
Zastygła w bezruchu.
– Twoja uwaga jest nie na miejscu. Nie widziałam Richarda Chantry od trzydziestu lat. Nie miał nic wspólnego z kupnem tego obrazu.
– Tak przynajmniej twierdzisz.
Ruth Biemeyer rzuciła mężowi krótkie, ostre spojrzenie, jak gdyby zdobyła na nim punkt w grze znacznie trudniejszej niż tenis.
– Jesteś zazdrosny o mężczyznę, który nie żyje. Zaśmiał się sarkastycznie.
– To bzdura – z dwóch powodów. Po pierwsze, nie jestem zazdrosny, a po drugie, nie wierzę, że on nie żyje.
Rozmawiali w taki sposób, jakby zapomnieli o mojej obecności, ale podejrzewałem, że o niej pamiętają. Narzucili mi rolę sędziego, przed którym mogli toczyć swój zadawniony spór, nie obawiając się, że doprowadzi ich on na przykład do bezpośredniej próby sił. Biemeyer mimo swego wieku zachowywał się i przemawiał jak mężczyzna zdolny do aktu przemocy, mnie zaś zaczęła już nużyć moja bierna rola.
– Kto to jest Richard Chantry? Kobieta spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– Naprawdę nigdy pan o nim nie słyszał?
– Nigdy nie słyszała o nim większość mieszkańców kuli ziemskiej – oświadczył Biemeyer.
– To nieprawda. Był sławny już w momencie, kiedy zniknął, a nie przekroczył jeszcze wtedy trzydziestki.
W głosie pani Biemeyer zabrzmiała czułość i żal. Spojrzałem na twarz jej męża. Był czerwony z gniewu, w jego oczach malowała się furia. Wszedłem pomiędzy nich, zwracając się twarzą do kobiety.
– Skąd zniknął Richard Chantry?
– Stąd – odparła. – Z Santa Teresa.
– Ostatnio?
– Nie. Było to z górą dwadzieścia pięć lat temu. Po prostu postanowił zostawić to wszystko za sobą. Jak stwierdził w swym pożegnalnym oświadczeniu, zamierzał szukać nowych horyzontów.
– Czy złożył to oświadczenie na pani ręce?
– Nie, nie na moje. Zostawił list, który jego żona podała do publicznej wiadomości. Nigdy nie widziałam Richarda Chantry od czasu naszej młodości w Arizonie.
– Ale nie można powiedzieć, że nie starałaś się go spotkać – oświadczył jej mąż. – Chciałaś, żebym zamieszkał tutaj po przejściu na emeryturę, bo było to miasto Chantry’ego. Kazałaś mi zbudować ten dom tuż obok jego willi.
– To nieprawda, Jack. Sam wpadłeś na pomysł, żeby zbudować go w tym miejscu. Ja po prostu zgodziłam się na to, przecież dobrze o tym wiesz.
Rumieniec na jego twarzy ustąpił nagle miejsca bladości. W oczach odbiła się rozpacz, z jaką uświadomił sobie, że zawiodła go pamięć.
– Niczego już nie jestem pewny – powiedział głosem starego człowieka i wyszedł z pokoju.
Żona ruszyła w ślad za nim, potem odwróciła się i stanęła obok okna. Miała skupiony wyraz twarzy.
– Mój mąż jest ogromnie zazdrosnym człowiekiem.
– Czy dlatego mnie wezwał?
– Wezwał pana, bo ja go o to prosiłam. Chcę odzyskać mój obraz. Jest to jedyne dzieło Richarda Chantry, jakie posiadam.
Przysiadłem na oparciu klubowego fotela i ponownie wyjąłem notes.
– Czy może mi go pani opisać?
– Jest to portret młodej kobiety, dość konwencjonalny. Barwy są ostre i wyraźne, jak kolory używane przez Indian. Ma jasne włosy i czerwono-czarny szal. Richard w swoim wczesnym okresie był pod bardzo silnym wpływem sztuki indiańskiej.
– Czy był to obraz z jego wczesnego okresu?
– W gruncie rzeczy nie wiem. Człowiek, od którego go kupiłam, nie potrafi określić daty jego powstania.
– Skąd pani wie, że jest autentyczny?
– Myślę, że potrafię to stwierdzić na podstawie jego wyglądu. Sprzedawca również gwarantował jego autentyczność. Był przyjacielem Richarda jeszcze w Arizonie. Dopiero od niedawna mieszka w Santa Teresa. Nazywa się Paul Grimes.
Читать дальше