— Powiedz mi, Popow, czy kiedy zostajesz sam, oddalasz się od statku?
— To znaczy? — zdziwiło mnie jednak nie tyle samo pytanie ile fakt, że Giennadij Komow raczył łaskawie zainteresować się, jak spędzam czas. Mój stosunek do Giennadija Komowa jest dość skomplikowany — nie przepadam za nim.
— To znaczy, czy wybierasz się na jakieś dalsze wycieczki? Na przykład na wzgórza albo nad bagna…
Nienawidzę, jeżeli ktoś w czasie rozmowy patrzy wszędzie tylko nie na człowieka, z którym rozmawia. I jeszcze na dodatek sam ma ciepłą dochę z kapturem, a człowiek stoi w kostiumie gimnastycznym na mrozie. Ale mimo wszystko Giennadij Komow to Giennadij Komow, więc osłaniając dłońmi ramiona i tańcząc w miejscu odpowiedziałem.
— Nie. I tak mi brakuje czasu. Nie mam głowy do wycieczek.
Teraz dopiero był łaskaw zauważyć, że marznę i uprzejmie wskazał mi gałązka właz ze słowami: „Proszę wejść, Popow. Zimno”. Ale w komorze kesonowej znowu mnie zatrzymał.
— A czy roboty schodzą z budowy?
— Roboty? — ciągle nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. — Nie. A po co?
— Nie, nie wiem… Na przykład po budulec.
Starannie oparł swoją gałązkę o ścianę i zaczął rozpinać dochę. A mnie powoli zalewała krew. Jeżeli jakimś cudem dowiedział się o moich wczorajszych kłopotach, to po pierwsze, to nie jego interes, a po drugie, mógłby o tym powiedzieć wprost. Co to za przesłuchanie, jak pragnę zdrowia…
— Materiałem budowlanym dla systemu cybernetycznego danego typu — powiedziałem możliwie oschle — staje się to, co system ma aktualnie pod ręką. W naszym przypadku piasek.
— I kamienie — dodał niedbale Komow wieszając doche na haczyku.
Tu mnie trafił. Ale to naprawdę nie była jego sprawa i odpowiedziałem z wyzwaniem:
— Tak! Jeśli się trafią kamienie, to i kamienie.
Komow pierwszy raz spojrzał mi w oczy.
— Boję się, że mnie źle zrozumiałeś, Popow — powiedział nieoczekiwanie łagodnie. — Nie mam zamiaru wtrącać się do twojej pracy. Po prostu mam pewne wątpliwości, więc zwróciłem się do ciebie, ponieważ jesteś jedynym człowiekiem, który może mi pomóc w ich rozwikłaniu.
Cóż, jeżeli ze mną po dobremu, to i ja po dobremu.
— W ogóle to, oczywiście, kamienie są im niepotrzebne — powiedziałem. — Wczoraj system trochę nawalał i roboty rozrzuciły te kamienie po całym placu. Kto może wiedzieć, po co im to było potrzebne. Później, rzecz jasna, wszystko pozbierały.
Komow skinął głową.
— Tak, zauważyłem. A jakiego rodzaju były te zakłócenia?
W dwóch słowach opowiedziałem mu o wczorajszym dniu, pomijając, rzecz jasna, różne intymne szczegóły. Komow słuchał, kiwał głową, a potem zabrał swoją gałązkę, podziękował za objaśnienia i oddalił się. I dopiero w mesie, jedząc kaszę gryczaną z zimnym mlekiem, uprzytomniłem sobie, że w dalszym ciągu nie mam pojęcia, jakiego rodzaju wątpliwości trapią ulubieńca doktora M'Bogi, na ile udało mi się je rozproszyć i czy w ogóle się udało. Przestałem jeść i spojrzałem na Komowa. Nie, chyba się nie udało.
Giennadij Komow z zasady wygląda na człowieka nie z tego świata. Wiecznie czegoś wypatruje za dalekimi horyzontami i rozmyśla nad czymś niezmiernie wzniosłym. Z obłoków schodzi tylko wtedy, kiedy ktoś albo coś, przypadkiem albo umyślnie staje mu na przeszkodzie. Wtedy bez drgnienia powieki, częstokroć absolutnie bez litości usuwa z drogi przeszkodę i z powrotem szybuje na Olimp. Tak w każdym razie o nim opowiadają i zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Kiedy człowiek pracuje nad problemami obcoplanetarnych psychologii i w tej dziedzinie odnosi znaczne sukcesy, jeśli tak można powiedzieć walczy na pierwszej linii, siebie nie oszczędza w najmniejszym stopniu i jeżeli jeszcze na domiar wszystkiego jest zaliczany do czołówki „futurmistrzów” planety, to można mu wiele wybaczyć i traktować jego maniery z pewną pobłażliwością. W końcu nie wszyscy mogą być tak sympatyczni jak Gorbowski albo doktor M'Boga.
Ale z drugiej strony, w ciągu ostatnich dni coraz częściej ze zdumieniem i goryczą wspominałem pełne zachwytu opowieści Tatiany, która przepracowała z Komowem cały rok, była, moim zdaniem, w nim zakochana i opowiadała o nim jako o człowieku wyjątkowo towarzyskim, z cudownym poczuciem humoru i tak dalej. Nazywała go wprost duszą towarzystwa. Co to mogło być za towarzystwo, które miało taką duszę, tego nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić.
Tak. A więc Giennadij Komow zawsze sprawiał na mnie wrażenie człowieka nie z tego świata. Ale dzisiaj, przy śniadaniu, Komow przeszedł samego siebie. Swoją porcję obficie posypał solą. Posypie, spróbuje i z roztargnieniem umieści talerz w zsypie. Musztarda myliła mu się z masłem. Nasmaruje słodką grzankę musztardą, spróbuje i z roztargnieniem pośle ją w ślad za talerzykiem. Na pytania Van der Hoosego nie odpowiadał, za to jak pijawka przypiął się do Majki usiłując wydobyć z niej zeznanie, czy w czasie zdjęć przez cały czas chodzą razem z Vanderem, czy też niekiedy się rozstają. A jeszcze od czasu do czasu nerwowo spozierał wokół, a raz nawet zerwał się na równe nogi, wybiegł na korytarz i po kilku minutach wrócił jak gdyby nigdy nic — i znowu zabrał się do smarowania grzanek musztardą, aż w końcu usunąłem tę nieszczęsną musztardę z jego pola widzenia.
Majka też się denerwowała. Odpowiadała krótko, patrzyła w talerz i przez całe śniadanie ani razu się nie uśmiechnęła. Zresztą Majkę akurat rozumiałem bardzo dobrze. Ja bym na jej miejscu tak samo się denerwował przed taką robotą. W końcu Majka to moja rówieśnica i chociaż ma znacznie większe doświadczenie, ale to nie to doświadczenie, które jej dzisiaj będzie potrzebne.
Słowem, Komow wyraźnie się denerwował, denerwowała się Majka i Van der Hoose również patrząc na nich zaczął zdradzać pewne oznaki zaniepokojenia, i stało się dla mnie oczywiste, że zaczynanie rozmowy o moim udziale w dzisiejszej ekspertyzie nie będzie najlepiej przyjęte. Zrozumiałem, że przede mną znowu cały dzień ciszy i pustki, i też zacząłem się denerwować. Atmosfera przy stole stała się po prostu napięta. I wtedy Van der Hoose jako dowódca statku i lekarz postanowił tę atmosferę rozładować. Zadarł głowę, wysunął dolną szczękę i popatrzył na nas długim, zezującym spojrzeniem. Jego bokobrody nastroszyły się imponująco. Na początek opowiedział nam kilka dowcipów z życia astronautów. Dowcipy były stare, brodate, ja zmuszałem się do uśmiechu. Majka w ogóle nie reagowała, a Komow zareagował bardzo dziwnie. Słuchał z wielka uwagą, przy puentach kiwał głową, a potem nagle z zadumą wpatrzył się w Van der Hoosego i powiedział z przekonaniem:
— A wiesz, Jakub, do twoich bokobrodów bardzo dobrze pasowałyby pędzelki na uszach. To było dobrze powiedziane i w innych warunkach, ucieszyłby mnie taki trafny dowcip, ale teraz wydał mi się nietaktowny. Za to sam Van der Hoose był najwidoczniej przeciwnego zdania. Uśmiechnął się zadowolony z siebie, zgiętym palcem jeszcze bardziej napuszył bokobrody — najpierw lewy, a potem prawy — i opowiedział nam następną historyjkę.
Przybywa na pewną cywilizowaną planetę jakiś Ziemianin, nawiązuje kontakt z tubylcami i proponuje im swoje usługi w charakterze najlepszego na Ziemi specjalisty w dziedzinie konstrukcji i eksploatacji wiecznych silników pierwszego rodzaju. Tubylcy oczywiście patrzą w tego posłańca wyższego rozumu jak w tęczę i słuchając jego instrukcji natychmiast biorą się do roboty. Zmontowali pierwszy silnik. Nie pracuje. Ziemianin kręci korbą, łazi wśród pasów, kół zębatych i innych śrubek i klnie, że wszystko jest zrobione nie tak jak trzeba. Technikę, powiada — macie zacofaną, te układy należy przerobić, a te w ogóle wymienić, jak sądzicie? Tubylcy, cóż począć, zabierają się do przeróbek i radykalnego wymieniania. I ledwie skończyli, kiedy przylatuje z Ziemi rakieta pogotowia ratunkowego, sanitariusze łapią wynalazcę, robią mu stosowny zastrzyk, lekarz przeprasza tubylców za wszystkie przykrości, i rakieta startuje. Tubylcy smutni i zawstydzeni, patrząc w ziemię, zaczynają się rozchodzić, kiedy nagle widzą, że silnik zaczął pracować. Tak, przyjaciele moi, silnik zaczął pracować i pracuje do dzisiaj, a minęło już sto pięćdziesiąt lat.
Читать дальше