Nie wszędzie można było oczywiście pozwolić sobie na interwencję chirurgiczną, zwykle z tego samego powodu, dla którego Shylock musiał zrezygnować z funta ciała Antonia. Chodziło jednak tylko o niewielkie obszary w głębi lądu, gdzie choroba przeszła w coś na kształt nowotworu złośliwego. W takich razach stosowano ograniczoną chirurgię oraz wielkie dawki leków, których pozytywne działanie zaczynało już być widoczne.
— Ciągle jednak nie rozumiem, skąd ta wrogość wobec nas — powiedziała z irytacją Murchison, gdy pojazd zachwiał się szczególnie mocno i stracił sporo wysokości. — W końcu prawie nic o nas nie wiedzą, dlaczego zatem nas nie lubią?
Mijali martwy obszar, na którym roślinność utraciła już barwy i nie reagowała na światło ani jego brak. Conway zastanawiał się, czy dywan odczuwa ból. A może tylko traci czucie w obumarłych partiach? Dla wszystkich znanych mu form życia, a spotkał ich już trochę w Szpitalu, przetrwanie wiązało się z przyjemnymi doznaniami, a śmierć z bólem. W ten sposób ewolucja powstrzymywała wszystkie istoty przed biernością w obliczu zagrożenia. Dlatego też wielkie stworzenie niemal na pewno cierpiało za każdym razem, gdy toczki detonowały bombę. Ból musiał ogarniać wtedy setki kilometrów kwadratowych i na pewno był wystarczająco silny, aby rozpalić szaleńczą nienawiść do wszystkiego wokoło.
Conway aż zadrżał na myśl o tak wielkiej skali cierpienia i kilka spraw nagle przestało go dziwić.
— Masz rację — powiedział. — Nie wiedzą nic o nas, ale nienawidzą naszego cienia. Ten dywan nienawidzi go szczególnie, ponieważ samoloty przenoszące bomby toczków zostawiały dokładnie taki sam. A zaraz potem coś wypalało wielkie dziury w jego ciele.
— Lądujemy za cztery minuty — oznajmił nagle Harrison. — Obawiam się, że będziemy musieli przyziemić na wybrzeżu, gdyż ten złom jest zbyt podziurawiony, żeby pływać. Będziemy w polu widzenia Descartes’a. Wyślą po nas śmigłowiec.
Conway spojrzał na twarz pilota i zachciało mu się śmiać. Harrison wyglądał jak ucharakteryzowany tylko w połowie klaun. Brwi miał ściągnięte z napięcia, dolna warga zaś, którą przygryzał od startu, zrobiła się tak czerwona, jakby nieustannie szeroko się uśmiechał.
— Narzędzia nie mogą operować nad tą okolicą, a poziom promieniowania jest niski. Możesz bezpiecznie lądować.
— Dziękuję za okazane zaufanie — mruknął porucznik.
Chybotliwy lot przeszedł płynnie w kontrolowany upadek rufą naprzód. Powierzchnia zbliżała się, zrazu wolno, potem coraz szybciej, aż w końcu Harrison wyhamował pęd, włączając pełny ciąg awaryjny. Po chwili rozległ się ogłuszający huk, zgrzytnął rozdzierany metal i wszystkie światełka na tablicy przyrządów zmieniły barwę na czerwoną.
— Harrison, gubisz jakieś śmieci… — zaczął łącznościowiec z Descartes’a, ale przyziemienie dobiegło już końca.
Potem długo się spierano, czy pojazd wylądował, czy raczej się rozbił. Amortyzatory podwozia wygięły się na boki, a rufa, który przyjęła na siebie sporą część impetu, próbowała zająć miejsce śródokręcia. Fotele antyprzeciążeniowe pochłonęły resztę energii, chroniąc pasażerów nawet wtedy, gdy kadłub przewrócił się na bok i kilka metrów od dziobu pojawiło się szerokie pęknięcie, przez które wpadło do wnętrza światło dnia. Śmigłowiec ratunkowy był już niemal nad nimi.
— Wszyscy wysiadka — zakomenderował Harrison. — Osłona stosu poszła.
Conway spojrzał na szarą, wymarłą okolicę i znowu pomyślał o swoim pacjencie.
— Jeszcze trochę promieniowania nie zrobi tu chyba różnicy — powiedział ze złością.
— Jemu nie — odparł Harrison. — Ale ja chciałbym jeszcze mieć dzieci. Trudno, samolubny jestem…
Podczas krótkiego lotu na jednostkę macierzystą Conway patrzył w milczeniu przez iluminator i bardzo starał się odegnać lęk. Wyobrażał sobie, co by się z nimi stało w razie prawdziwej katastrofy. Wiedział też, że za kilka dni czeka go następna, jeszcze bardziej niebezpieczna podróż. W porównaniu z pacjentem, którego nie mógł nawet ogarnąć wzrokiem, czuł się przerażająco mały. Mały niczym mikrob próbujący uleczyć cielsko, w którym się zagnieździł. Nagle zatęsknił za normalnymi relacjami, jakie miewał z pacjentami w Szpitalu, i przestało być ważne, że bardzo niewielu z nich przypominało ludzi.
Zastanowił się, czy wysłany do szkoły medycznej generał radziłby sobie lepiej od lekarza, który otrzymał dowództwo nad sporą częścią floty tego sektora.
Na powierzchni Drambo wylądowało tylko sześć jednostek Korpusu. Stały na płyciznach kilka kilometrów od linii martwego wybrzeża. Pozostałe jaśniały na porannym i wieczornym niebie niczym cały regiment ruchomych gwiazd. Zespoły medyczne skupiły się na pokładach statków wyrastających z gęstej od życia wody jak szare ule. Były także w ich pobliżu. Ziemianie i podobne im istoty mieszkali na jednostkach, ci zaś, którzy nie potrzebowali powietrza do oddychania, radośnie osiedli na dnie morza.
Ostatnie, miał nadzieję, przedoperacyjne spotkanie zwołał w ładowni Descartes’a, którą wypełniono wprawdzie miejscową wodą, ale przefiltrowaną na tyle, aby dało się w niej dostrzec rzutowane na przednią gródź obrazy.
Protokół wymagał, aby to mieszkańcy Drambo otworzyli obrady. Patrząc na przemawiającego Surreshuna, który toczył się przy tym dokoła wolnej przestrzeni w środku ładowni, Conway raz jeszcze zdumiał się, jak te kruche stworzenia zdołały nie tylko przetrwać, ale jeszcze wyewoluować na tyle, że rozwinęły złożoną cywilizację techniczną. Mimo woli przyszło mu do głowy, że gdyby dinozaury nie wymarły i wykształciły inteligencję, mogłyby podobnie patrzeć na praczłowieka.
Po Surreshunie głos zabrał Garoth, hudlariański starszy lekarz, który odpowiadał bezpośrednio za przebieg leczenia. Jego główną troską było znalezienie metod sztucznego odżywiania dywanów w tych miejscach, gdzie usunięcie chorej tkanki miało przerwać gardziele prowadzące do żołądków. W odróżnieniu od Surreshuna, mówił bardzo mało, za to co rusz sięgał do zdjęć i wykresów.
Na wielkim ekranie widniał obraz ogromnego sztucznego otworu gębowego leżącego prawie trzy kilometry w głąb lądu. Co kilka minut lądowały obok niego śmigłowce albo małe statki zaopatrzeniowe ze świeżymi, lecz martwymi zwierzętami morskimi. Zaraz odlatywały, a wyposażeni w zwykłe ładowarki Kontrolerzy pakowali pożywienie do otworu. Być może ilość i jakość racji były mniejsze niż w warunkach naturalnych, ale jeśli gardziel miała zostać zamknięta na czas operacji, był to jedyny sposób na odżywienie całych, rozległych fragmentów ciała pacjenta.
Przy operacji na równie przemysłową skalę nie sposób było przestrzegać zasad aseptyki, toteż za pomocą pomp doprowadzono wodę oceaniczną wprost z wybrzeża do potężnej plastikowej rury, którą zgłębnikowano przewód pokarmowy. Przez tę sondę lała się stałym strumieniem, z przerwami wywołanymi atakami narzędzi. Niemniej narządy pacjenta były ciągle wypełnione płynem odżywczym, tak więc „leukocyty” mogły w każdym momencie dotrzeć do obszarów zagrożonych przez niebezpieczne rośliny.
Melfianin pokazał oczywiście nagranie przygotowane w trakcie ćwiczeń kilka dni wcześniej, jednak na operowanych obszarach miało powstać z górą pięćdziesiąt podobnych instalacji.
Nagle coś zamigotało obok stacji pomp i obsługujący ją Kontroler odskoczył najpierw kilka metrów na jednej nodze, a potem upadł na ziemię. Jego druga noga, a dokładniej stopa, została wraz z butem obok narzędzia, które nie było już srebrzyste. Czerwone od krwi, przecinało tkankę dywanu, żeby znowu schować się gdzieś w głębi.
Читать дальше