Conway milczał dłuższą chwilę wpatrzony w obie meduzy spoczywające na podłodze gabinetu O’Mary. Nie mógł się pogodzić z myślą, że istota, która uratowała mu życie, mogła to zrobić czysto odruchowo, nic przy tym nie myśląc ani nie czując. Jednak SRJH był tylko jednym z wielu wyspecjalizowanych stworzeń zamieszkujących trzewia wielkich stworów. Robił to, do czego został ewolucyjnie przystosowany. Metabolizm dywanów był tak powolny, a środowisko, w którym zachodziły właściwe im organiczne reakcje chemiczne, tak rozrzedzone (nie mogło być inaczej, skoro za krew służyła im nieco tylko przesycona różnymi substancjami woda), że to symbionty odpowiadały za produkcję neuroprzekaźników i porządek w krwiobiegu. One dostarczały pożywienia i usuwały odpadki. Inne jeszcze pozwalały dywanom widzieć i oddychać.
— Przyjaciel Conway na coś wpadł — powiedział Prilicla.
— Tak, ale chciałbym to jeszcze sprawdzić. Mogę prosić o dostarczenie tu martwej meduzy? Thornnastor nie pokroił jej jeszcze na kawałeczki, a gdyby coś się stało, łatwo możemy zdobyć inną. Chciałbym, żeby obaj żywi SRJH ją zobaczyli. Prilicla mówił, że nic nie wzbudza w nich żywszych emocji. Rozmnażają się przez podział, zatem nie ma też mowy o relacjach seksualnych. Jednak widok martwego pobratymca powinien skłonić ich do pewnej reakcji.
O’Mara spojrzał przenikliwie na Conwaya.
— Z drżenia, jakie ogarnęło Priliclę, wnioskuję, że zna pan już odpowiedź. Ale co takiego ma się stać? Wskrzeszą go z martwych? Zresztą poczekam, aż pańska inscenizacja osiągnie punkt kulminacyjny…
Gdy dostarczono pojemnik, Conway wyrzucił jego zawartość na podłogę i skinął na O’Marę oraz Priliclę, aby się odsunęli. Obie meduzy zaraz ruszyły ku zwłokom. Dotknęły ich, okrążyły, przykryły… i przez jakieś dziesięć minut były bardzo zajęte. Gdy skończyły, na podłodze nie było śladu po szczątkach.
— Brak zmiany aktywności emocjonalnej. Żadnego żalu ani smutku — powiedział Prilicla. Znowu drżał. Tym razem był to zapewne skutek jego odczuć.
— Nie wygląda pan na zdziwionego, Conway — stwierdził oskarżycielskim tonem O’Mara.
Conway uśmiechnął się szeroko.
— Nie, sir. Jestem tylko niezadowolony, że nadal nie wiemy, kto jest najlepszym lekarzem na Drambo. Jednak te istoty są drugie, zaraz po nim. Zabijają wrogów wielkich stworów, bronią i leczą ich przyjaciół. Nie przypomina wam to czegoś? Owszem, to nie są lekarze, ale… przerośnięte leukocyty. Tyle że muszą ich być miliony, jeśli nie miliardy. A każdy jest naszym naturalnym sojusznikiem.
— Miło mi, że ma pan powody do zadowolenia, doktorze — mruknął naczelny psycholog i spojrzał na zegarek.
— Nie do końca, sir. Wciąż brakuje mi specjalisty od patologii, który znałby dobrze szpitalne wyposażenie. A konkretnie, pewnej specjalistki, z którą współpracuję…
— … na najintymniejszym gruncie — powiedział O’Mara i wyszczerzył nagle zęby. — Rozumiem, doktorze. Porozmawiam z Thornnastorem, gdy tylko będzie pan uprzejmy opuścić mój gabinet…
Na całej dziwnej i uroczej skądinąd planecie było tylko trzydziestu siedmiu wymagających leczenia pacjentów, którzy różnili się zarówno wielkością, jak i stopniem zaawansowania choroby. Jak wszędzie, można było znaleźć tego, który był w najgorszym stanie i najpilniej wymagał pomocy. On też był największy: gdy leciało się nad nim statkiem zwiadowczym z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę, pokonanie odległości od krańca do krańca stwora zajmowało ponad dziewięć minut.
— To wielki problem — rzekł całkiem poważnie Conway. — Niezależnie od wysokości, z jakiej się na niego patrzy. I jeszcze ten brak fachowej pomocy…
— Przestudiowałam wszystkie materiały dotyczące Drambo na długo przed tym, jak przybyłam tutaj dwa miesiące temu, ale zgadzam się, że trzeba to zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć skalę trudności — powiedziała tonem usprawiedliwienia Murchison, patrząc przez kopułę małej kabiny obserwacyjnej, którą dzieliła z Conwayem. — Co do braku pomocy, sam wiesz, że nie możemy ogołocić Szpitala z personelu i sprzętu dla jednego tylko pacjenta, nawet jeśli jest on rozmiarów sporej wyspy. Mamy pod opieką jeszcze tysiące mniejszych, ale równie wymagających uwagi chorych. A jeśli nadal uważasz, że celowo zwlekałam z przylotem tutaj, to przypominam, że zebrałam się, gdy tylko mój szef uznał, że naprawdę będę ci potrzebna jako patolog — dodała z gniewnym błyskiem w oku.
— Od sześciu miesięcy powtarzałem Thornnastorowi, że jesteś mi potrzebna — odparł spokojnie Conway. Murchison wyglądała pięknie, gdy się złościła, ale pokojowo usposobiona prezentowała się jeszcze lepiej. — Myślałem, że wszyscy w Szpitalu wiedzą, że staram się, by przydzielono cię do tego przypadku. I tylko dlatego siedzimy tu teraz, patrząc na to, co znamy z taśm, i kłócimy się jeszcze, zamiast zająć się własnymi sprawami…
— Mówi pilot — odezwał się głos w interkomie. — Zaczynam krążyć, żeby obniżyć pułap. Wylądujemy około siedmiu kilometrów na wschód od terminatora. Warto zobaczyć, jak rośliny reagują na wschód słońca.
— Dziękuję — powiedział Conway i spojrzał na Murchison. — Nie zamierzałem spędzać czasu jedynie na wyglądaniu przez okno.
— A ja owszem — zaśmiała się Murchison, trącając go delikatnie pięścią w szczękę. — Ciebie mogę sobie oglądać na co dzień. — Nagle wskazała w dół. — Ktoś rysuje trójkąty na twoim pacjencie.
Conway roześmiał się.
— Zapomniałem, że nie wprowadzono cię jeszcze w ten program. Większość roślinności porastającej dywany jest wrażliwa na światło i być może służy im za oczy. Od pewnego czasu rysujemy na niej proste wzory geometryczne. Korzystamy z wąskiej wiązki światła rzutowanej z orbity na obszary pogrążone akurat w mroku albo w półcieniu. Robimy to na tej samej zasadzie, na jakiej niegdyś wiązka elektronów rzutowała obraz na ekran telewizora. Jak dotąd nie odnotowaliśmy żadnej reakcji. Może jednak istota ta nie potrafi odpowiedzieć, nawet gdyby chciała, ponieważ jej „oczy” tylko odbierają sygnały, nie potrafią natomiast ich przekazywać. Ostatecznie my też nie przesyłamy wiadomości oczami.
— Mów za siebie.
— Z wolna zaczynam się zastanawiać, czy te istoty są inteligentne…
Parę chwil później wylądowali i zeszli na sprężyste podłoże. Przy okazji zdeptali wiele roślinnych oczu. Świadomość, że dywan ma niezliczone miliony takich organów, nie poprawiała im samopoczucia. Woleliby niczego nie niszczyć.
Gdy byli już z pięćdziesiąt metrów od statku, Murchison powiedziała nagle:
— Jeśli te rośliny są oczami, co jest całkiem naturalnym przypuszczeniem, skoro są wrażliwe na światło, dlaczego jest ich tyle na obszarach, które nierzadko są wystawione na niebezpieczeństwo? O wiele użyteczniejsze byłyby w pobliżu otworów gębowych, gdzie pomogłyby koordynować walkę.
Conway pokiwał głową. Przyklęknęli ostrożnie między roślinami. Długie cienie obojga zostawiały na zielonym dywanie wyraźny żółty ślad. Taki sam ślad opisywał drogę, którą przeszli do stateczku. Conway poruszył rękami, żeby sprawdzić reakcję pobliskich liści. Te, które znajdowały się w cieniu, w półcieniu albo były uszkodzone, zachowywały się tak, jakby otaczał je mrok. Zwijały się i ukazywały żółte spody.
— Ich cienkie korzenie biegną daleko w głąb — powiedział Conway, wyciągając delikatnie jedną z roślin, żeby ukazać jej biały korzonek. Cienki niczym struna, znikał w podłożu. — Nawet z porządnym wyposażeniem do prowadzenia wykopów i odwiertów nie zdołaliśmy dotrzeć do drugiego końca. Czy analizy samej rośliny dały coś więcej?
Читать дальше