Skoczyła i zanurzyła się w zimnych falach oceanu. Vedę przejął dreszcz na myśl o chłodzie, jakiego musi doznać kąpiący się o tej porze. Niza spokojnie odpływała dalej, przecinając szybkimi ruchami rąk fale.
Veda Kong śledziła ją z zachwytem.
— Niza to dobra towarzyszka dla polarnego niedźwiedzia, a nie dla Erga Noora. Czy pan, człowiek północy, da się zakasować?
— Pochodzę z północy, ale wolę ciepłe morza — wyrzekł żałośnie Dar Wiatr zbliżając się niechętnie ku brzegowi.
Już rozebrany zanurzył palce u nogi w wodę, próbując jej temperatury, i z głośnym okrzykiem rzucił się na spotkanie stalowej fali. Trzy szerokie uderzenia rąk wyniosły go na grzebień fali, z którego ześliznął się w dół. Tylko wieloletni trening i kąpiel w ciągu całego roku uratowały prestiż Dara Wiatra. Tracił oddech i po chwili przed oczyma zawirowały mu czerwone kręgi. Kilkoma gwałtownymi zanurzeniami i skokami przywrócił zdolność oddechu. Wypłynął zsiniały, drżący i razem z Niza pognał pod górę. Już po kilku minutach rozkoszowali się ciepłem futrzanych okryć.
— Im lepiej poznaję panią — szepnęła Veda — tym mocniejsze jest moje przekonanie, że Erg Noor nie pomylił się w wyborze. Pani, a nie kto inny, doda mu otuchy w ciężkiej chwili, pocieszy i potrafi ustrzec…
Policzki Nizy oblał rumieniec.
Przy śniadaniu spożywanym na wielkiej wieży tarasu, wibrującej pod wpływem wiatru, Veda często napotykała zamyślone i czułe spojrzenie dziewczyny. Siedzieli w milczeniu jak ludzie, którzy się mieli rozstać na długo.
— Przykro poznać takich ludzi i więcej już ich nie ujrzeć — odezwał się Dar Wiatr.
— A może pan…? — zaczął Erg Noor.
— Mój wolny czas minął. Ja już muszę wędrować w górę. Grom Orm już czeka.
— Pora i na mnie — dodała Veda. — Zanurzę się w swoją głębię, w niedawno odkrytą pieczarę stanowiącą skrytkę w Epoce Rozbicia Świata.
— „Łabędź” będzie gotów w połowie przyszłego roku, montaż i przygotowania rozpoczniemy za sześć tygodni — cicho powiedział Erg. — Kto jest teraz kierownikiem stacji kosmicznych?
— Na razie Junius Ant, ale on nie chce się rozstawać z mechanizmami pamięciowymi, a Rada jeszcze nie zatwierdziła kandydatury Emba Onga, inżyniera-fizyka ze stacji „F” na Labradorze.
— Nie znam go.
— W ogóle jest mało znany, ponieważ w Akademii Granic Wiedzy zajmuje się kwestią mechaniki megalofalowej.
— Cóż to takiego?
— Duże rytmy kosmosu, gigantyczne fale wolno rozchodzące się w przestrzeni. Przez nie, na przykład, dadzą się wyrazić sprzeczności przy prędkościach światła, dających w wyniku wartości względne większe od jednostki absolutnej… Wszystko to jednak nie jest jeszcze rozpracowane.
— A Mven Mas?
— Pisze książkę o stanach emocjonalnych. Do swego osobistego użytku też nie ma wiele czasu. Akademia Stochastyki i Badania Przyszłości wyznaczyła go na doradcę pańskiego „Łabędzia”. Gdy tylko zostaną zebrane odpowiednie materiały, będzie się musiał pożegnać z książką.
— Szkoda! To ważny temat. Czas najwyższy na zrozumienie wartości sił emocjonalnych — stwierdził Erg Noor.
— Obawiam się, że Mven Mas nie jest zdolny do chłodnej analizy — ozwała się Veda.
— Tak też być powinno, w przeciwnym wypadku nie napisałby nic wybitnego — odparł Dar Wiatr podnosząc się jednocześnie z miejsca.
— Do następnego spotkania! Kończcie jak najszybciej wasze sprawy, bo się nie zobaczymy inaczej — Niza i Erg uścisnęli dłonie przyjaciołom.
— Zobaczymy się — powiedział Dar Wiatr z przekonaniem. W najgorszym razie spotkamy się na pustyni El Homra przed startem.
— Przed startem — zgodzili się astronauci.
— Chodźmy, aniele nieba — Veda wzięła Dara Wiatra pod ramię udając, że nie dostrzega zmarszczki między jego brwiami. — Zapewne dokuczyła już panu Ziemia?
Dar Wiatr stał, z trudem utrzymując równowagę na chwiejnej podstawie jako tako skleconego rusztowania, i spoglądał w dół w straszliwą otchłań między ruchomymi chmurami. Tam była nasza planeta, której ogrom czuło się nawet tu, w odległości pięć razy większej od jej średnicy. Widoczne były szarawe kontury kontynentów i ciemno-fioletowe — mórz.
Dar Wiatr poznawał znane mu ze zdjęć jeszcze od czasów dzieciństwa zarysy. Oto wklęsła linia przekreślona poprzecznie pasmami gór. Po prawej stronie lśni morze, po lewej, na wprost — wąska dolina podgórza. Miał szczęście: chmury rozsunęły się akurat nad tym wycinkiem planety, na którym pracuje właśnie Veda. Tam, u stóp prostych stoków spiżowociemnych gór znajduje się gdzieś starodawna pieczara, zbiegająca obszernymi tarasami w dół, w głąb Ziemi. Tam Veda wykrywa wśród zakurzonych i niemych odłamków dawnego życia te drobiny prawdy historycznej, bez której nie można rozumieć współczesności ani przewidywać przyszłości.
Dar Wiatr, przechylony przez platformę z rowkowanych arkuszy brązu cyrkonowego, przesłał w myśli pozdrowienie do tego odległego punktu znów kryjącego się pod napływającymi z zachodu, pierzastymi chmurami, które połyskiwały jaskrawym blaskiem. Nocna ciemność wznosiła się tam niby ściana ozdobiona błyskami gwiazd. Warstwy chmur nasuwały się jedna nad drugą niczym olbrzymie tratwy. Pod nimi, w ciemniejącej przepaści, powierzchnia Ziemi przesuwała się ku ścianie mroku, jak gdyby na zawsze pogrążając się w niebyt. Delikatna zorza zodiakalna otulała planetę od strony zacienionej, połyskując w czarnej otchłani kosmosu.
Nad oświetloną stroną planety zawisła błękitna zasłona obłoczna odzwierciedlająca potężne światło stalowoszarego Słońca. Kto by spojrzał na chmury bez zaciemniających filtrów, niechybnie postradałby wzrok, podobnie jak ten, komu przyszłaby myśl obrócenia się w stronę groźnego źródła światła bez ochrony, jaką stanowi ośmiusetkilometrowa warstwa atmosfery. ziemskiej. Krótkofalowe, przenikliwe promienie Słońca — pozafiołkowe i rentgenowskie — biegły potężnym potokiem, zabójczym dla każdego życia. Łączyła się z nimi nieustanna ulewa cząstek kosmicznych. Nowo wybuchające gwiazdy wysyłały w przestrzeń swoje śmiercionośne promienie. Tylko skuteczna ochrona skafandrów ratowała pracujących od zagłady.
Dar Wiatr przerzucił pas ochronny na drugą stronę i ruszył po belce wspornika w kierunku Wielkiej Niedźwiedzicy. Gigantyczna rura była już połączona i miała przebiegać wzdłuż całego przyszłego satelity. Z obydwu jej końców wznosiły się ostre trójkąty podtrzymujące ogromne dyski emanatorów pola magnetycznego. Gdy zostaną ustawione baterie, które przetworzą błękitne promieniowanie Słońca w prąd elektryczny, można będzie usunąć zabezpieczenia i posuwać się wzdłuż magnetycznych linii zasilających, mając na piersi i na plecach płyty kierunkowe.
— Chcemy pracować także w nocy — zabrzmiał nagle w jego hełmie głos młodego inżyniera Kada Lajta. — Oświetlenie obiecał nam dać komendant „Ałtaja”!
Dar Wiatr spojrzał w dół, gdzie niby uśpione ryby wisiały rakiety towarowe. Wyżej, pod płaskim parasolem stanowiącym ochronę przed meteorytami i Słońcem, pływała w przestrzeni zmontowana z arkuszy wewnętrznego poszycia tymczasowa platforma, na której sortowano i układano dostarczone przez rakiety części. Tam też się skupiali, jak rój pszczół, pracownicy połyskując niczym świętojańskie robaczki, gdy odbijające promienie skafandry wychylały się spod parasola. Sieć olinowań i przewodów wychodziła z czarnych otworów rakiet. Wyżej, wprost nad zmontowanym rusztowaniem, grupa ludzi przybierając dziwaczne, często nawet śmieszne pozycje, krzątała się dokoła ciężkiej maszyny. Jeden tylko pierścień z brązu berylowego o powłoce borazonowej ważyłby na Ziemi co najmniej sto ton. Tutaj ten olbrzym posłusznie zwisał na cienkiej linie, która miała wyrównywać prędkości własne obiegu dokoła Ziemi wszystkich tych jeszcze nie zmontowanych części.
Читать дальше