— Tak — zgodził się Rumata. — Baronowa jest prześliczna. Chodźmy stąd.
— Dokąd? — spytał melancholijnie baron. — i po co? — Twarz jego przybrała nagle stanowczy wyraz. — Nie, mój przyjacielu, nigdzie się stąd nie ruszę. A pan jak sobie chce. — Zsiadł z konia. — Aczkolwiek byłoby mi bardzo przykro, gdyby pan zostawił mnie tu samego.
— Oczywiście, że zostanę z panem. Ale…
— Żadnych „ale” — uciął baron.
Rzucili lejce nadbiegającemu słudze, dumnie przeszli obok damulek i przekroczyli próg sali. Nie było tu czym oddychać. Światło kaganków z trudem przedzierało się przez kłęby oparów, niczym w wielkiej i bardzo brudnej łaźni. Na ławach za długimi stołami pili, jedli, zaklinali się, śmiali, płakali, całowali się, ryczeli sprośne piosenki spoceni żołnierze w rozpiętych mundurach, morskie włóczęgi w kolorowych kaftanach na gołe ciało, kobiety z ledwo przysłoniętą piersią, szarzy szturmowcy z toporami wsuniętymi między kolana, rzemieślnicy w przeżartych smarami łachmanach. Po lewej stronie majaczył w oparach bufet, za którym na specjalnym podwyższeniu pośród olbrzymich beczek siedział oberżysta i dyrygował stamtąd rojem obrotnych, cwaniackich sług, po prawej jasno oświetlony prostokąt wskazywał wejście do czystej połowy lokalu, przeznaczonej dla szlachty, solidnych kupców i szarych oficerów.
Ostatecznie, czemu nie mielibyśmy się napić? — zirytował się baron Pampa i chwyciwszy Rumatę za rękaw, pociągnął go w stronę bufetu wąskim przejściem między stołami, drapiąc po plecach siedzących gości metalowymi kolcami pancerza. Przy bufecie wyrwał z rąk oberżysty pokaźnych rozmiarów czerpak, którym tamten rozlewał wino do kufli, wychylił go w milczeniu do dna, po czym oznajmił, że teraz już wszystko przepadło, pozostaje tylko jedno — zabawić się na całego. Następnie, odwracając się do oberżysty, spytał tubalnym głosem, czy jest w tym lokalu jakieś miejsce, gdzie ludzie szlachetnego rodu mogliby przyzwoicie i skromnie spędzić czas nie czując się skrępowani sąsiedztwem różnej hołoty, szumowin oraz innego tałałajstwa. Oberżysta zapewnił go solennie, że właśnie w tym lokalu istnieje takie miejsce.
— Doskonale! — rzekł majestatycznie baron i rzucił mu kilka dukatów. — Proszę nam podać, co tu macie najlepszego i niech nas obsługuje nie jakaś ładniutka trzpiotka, lecz solidna starsza osoba.
Oberżysta sam zaprowadził jaśnie panów do czystej połowy. Gości tu było niewielu. W rogu zabawiała się posępnie grupa szarych oficerów — czterej porucznicy w przyciasnych mundurkach oraz dwaj kapitanowie w krótkich Płaszczach z naszywkami Ministerstwa Ochrony Berła. Pod oknem nudziło się przy dużym wysmukłym dzbanie dwóch młodych arystokratów z kwaśnymi minami, wyrażającymi generalne rozczarowanie. Opodal nich siedziało Kilku szlacheckich hołyszów w wytartych koletach i pocerowanych płaszczach. Popijali małymi łyczkami piwo i raz Po raz wodzili po sali zgłodniałym wzrokiem.
Baron gruchnął na ławę przy wolnym stole, spojrzał z ukosa na szarych oficerów i warknął: „A jednak i tu nie obeszło się bez hołoty…” Na szczęście przystojna kobieta w fartuszku podała właśnie pierwsze danie. Odchrząkną więc, wyciągnął zza pasa kindżał i przystąpił do uczty Pożerał w milczeniu wielkie kęsy pieczonej sarniny, stosy marynowanych ślimaków, góry krewetek, kopiaste faski sałat i majonezów, podlewając to wszystko wodospadom, wina, piwa, brzeczki oraz wina zmieszanego z piwem i brzeczką. Szlacheccy hołysze zaczęli po jednym, pu dwóch przysiadać się do jego stołu, on zaś, pomrukując jak niedźwiedź, zapraszał ich zamaszystym gestem.
Nagle przestał jeść, wlepił w Rumatę wyłupiaste oczy i ryknął dzikim głosem:
— Dawno już nie byłem w Arkanarze, mój przyjacielu! I powiem ci szczerze, że coś mi się tu nie podoba.
— Co takiego, baronie? — spytał z zaciekawieniem Rumata ogryzając skrzydełko kurczęcia.
Na twarzach szlachciców odmalowało się pełne szacunku skupienie.
— Wytłumacz mi, mój drogi — mówił baron wycierając zatłuszczone ręce w połę płaszcza — jak też i wy, szlachetni panowie! Odkąd to w stolicy miłościwie nam panującego monarchy tak się dzieje, że potomkowie starożytnych rodów Imperium nie mogą zrobić kroku, by nie natknąć się na różnych sklepikarzy i rzeźników?
Szlachcice wymienili spojrzenia i zaczęli się dyskretnie odsuwać. Rumata zerknął w stronę, gdzie siedzieli szarzy. Przestano tam pić i patrzono na barona.
— Otóż ja wam powiem, w czym rzecz, moi panowie — ciągnął baron Pampa. — Dzieje się tak dlatego, że wszystkich was tchórz ogarnął. Znosicie ich, ponieważ się boicie. O, ty na przykład portkami trzęsiesz — wrzasnął zwracając się do szlachcica, który siedział najbliżej. Tamtemu twarz się wyciągnęła, uśmiechnął się blado i czym prędzej się wycofał. — Tchórze! — zaklął baron. Wąsy mu się nastroszyły.
Oczywiście, ze szlacheckich golców pożytku było niewiele. Nie zdradzili najmniejszej chęci do bitki, za to wyraźną do wypitki i zakąski.
Baron natomiast przerzucił jedną nogę przez ławę, szarpnął prawy wąs i wpijając wzrok w grupę szarych oficerów, oznajmił:
— A ja się ani trochę nie boję. Tłukę to szare draństwo gdziekolwiek mi się napatoczył.
— Co tam chrypi ta beczka piwa? — zapytał głośno szary kapitan z długą twarzą.
Baron uśmiechnął się zadowolony. Wygramoli) się z hukiem zza stołu i wlazł na ławę. Rumata podniósł brwi i zabrał się do drugiego skrzydełka.
— Hej, szara hołoto! — baron darł się, jakby oficerowie byli oddaleni przynajmniej o wiorstę. — Onegdaj ja, baron Pompa don Bau, sprawiłem waszym nie lada łaźnię! Wie pan, przyjacielu — mówił spoglądając na Rumatę nie-omal spod sufitu — piliśmy właśnie z ojcem Cabani wieczorem u mnie w zamku, a tu nagle przylatuje stajenny z wieścią, że banda szarych roznosi karczmę „Złota Podkowa”. Moją karczmę na mojej rodowej ziemi! Krzyknąłem „Na koni” — i pognaliśmy tam ile pary w końskich płucach. Przysięgam na ostrogę, że była ich cała banda, ze dwudziestu. Złapali jakichś trzech ludzi, popili się jak świnie… Pić to ci sklepikarze nie umieją… dalej wszystkich siekać i wszystko rozbijać. Schwyciłem jednego za nogi i zaczęła się zabawa. Pędziłem ich aż do Ciężkich Mieczy… Krwi było, nie uwierzy pan, po kolana, a ile toporów tam się poniewierało…
W tym punkcie opowiadanie barona zostało przerwane. Kapitan z długą twarzą zamachnął się i ciężki metalowy nóż szczęknął o napierśnik barona.
— Dawno tak trzeba było! — zawołał baron i wyciągnął z pochwy wielki oburęczny miecz.
Zadziwiająco zwinnie zeskoczył na podłogę, miecz jak błyskawica przeciął powietrze i rozrąbał belkę pułapu. Baron zaklął. Sufit osiadł, na głowy obecnych posypały się śmieci.
Teraz już wszyscy byli na nogach. Szlacheccy hołysze odskoczyli pod ściany. Młodzi arystokraci wdrapali się na stół, by lepiej widzieć. Szarzy utworzyli półkole i trzymając brzeszczoty na sztych, ruszyli drobnymi kroczkami na barona. Jedynie Rumata siedział dalej zastanawiając się, po której ręce barona stanąć, by się nie dostać pod jego miecz.
Szerokie ostrze świszczało złowieszczo opisując migoczące kręgi nad głową barona. Ten człowiek porażał wyobraźnię. Było w nim coś z ciężarowego śmigłowca ze śmigłem na jałowych obrotach.
Szarzy okrążywszy barona z trzech stron byli zmuszeni się zatrzymać. Jeden stanął niefortunnie tyłem do Rumaty, który przechylił się przez stół, chwycił go za kołnierz i ścisnąwszy na talerze z resztkami jedzenia, trzasnął go kantem dłoni poniżej ucha. Szary zamknął oczy i znieruchomiał. Baron zawołał:
Читать дальше