Druga fala terroru znacznie różniła się od pierwszej. Nasuwało mi to pewne skojarzenia. Zresztą nie tylko mi. Gdy po wysłuchaniu pierwszych doniesień powiedziałam Georgesowi, co sądzę na ten temat, okazało się, że on myśli tak samo.
Przede wszystkim nie było żadnych wiadomości z Imperium Chicago. Tu akurat nic się nie zmieniło, gdyż ostatnim doniesieniem z Imperium była wiadomość o rzezi wśród Demokratów. Potem kraj ten został zupełnie odcięty od reszty świata, co nawiasem mówiąc coraz bardziej mnie niepokoiło.
Po drugie, żaden serwis informacyjny w Konfederacji Kalifornijskiej nie zawierał nic na temat nowej fali przemocy, jedynie to, co zazwyczaj. Kilka godzin od momentu pojawienia się pierwszych wiadomości o zamachach z Kalifornii, nadeszło jedno z takich „rutynowych” doniesień prasowych. Naczelnik „Warwhoop” Tumbril mianował trzyosobową Tymczasową Radę Regencyjną, wyposażył ją we wszelkie pełnomocnictwa, sam zaś, ze względu na niepokojący stan zdrowia, udał się na długo odkładaną kurację. Miał się jej poddać w tak zwanym Orlim Gnieździe, niedaleko Tahoe. Oświadczenie w tej sprawie nadeszło jednak z San Jose, a nie z Tahoe.
Oboje z Georgesem mieliśmy identyczne zdanie na temat tego, co naprawdę mogła oznaczać — a raczej niemalże na pewno oznaczała — owa wiadomość. Jedynym zabiegiem potrzebnym temu żałosnemu komediantowi było teraz zabalsamowanie zwłok, zaś jego „Rada Regencyjna” wydawała tego typu oświadczenia, by utrzymać i umocnić swoją władzę.
Po trzecie, tym razem nie pojawiły się żadne doniesienia spoza Ziemi.
Po czwarte, z Kantonu i Mandżurii również nie nadeszły żadne wiadomości o kolejnych zamachach czy aktach sabotażu. Poprawka: żadne takie wiadomości nie dotarły do miasta Vicksburg w Teksasie.
Po piąte, jak wynikało z doniesień, terroryści uderzyli najwyżej w co drugie państwo. To jednak również dało się w prosty sposób wytłumaczyć. Spośród ponad czterystu krajów należących do ONZ spora część wspominana była w serwisach informacyjnych jedynie przy tak rzadkich okazjach, jak zaćmienie Słońca. Nie mam pojęcia, co działo się w Walii, Nepalu, na Wyspach Normandzkich, w Suazi czy na Wyspach Księcia Edwarda. Nie widzę też najmniejszego powodu, dla którego ktokolwiek (kto nie był obywatelem jednego z tych państw) miałby się tym przejmować. Ostatecznie trzysta owych tak zwanych suwerennych narodów to jedynie cyfry, którymi manipuluje się podczas głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym. Dla polityki globalnej nie mają one praktycznie żadnego znaczenia. Zaś z pozostałych krajów mających jakiekolwiek znaczenie na arenie międzynarodowej donoszono o nowej fali terroru i kolejnych aktach sabotażu. Tyle tylko, że doniesienia owe w wielu przypadkach były najwyraźniej cenzurowane.
Po szóste wreszcie, znaczna część zamachów nie powiodła się. To chyba najbardziej różniło obecną ich falę od poprzedniej. Przed dziesięcioma dniami większość zabójców dosięgnęła swoje ofiary i prawie wszystkim udało się następnie zbiec. Tym razem proporcje te uległy zupełnemu odwróceniu: większość potencjalnych ofiar uniknęła śmierci, zginęli natomiast zamachowcy. Część z nich pojmano żywcem, a ucieczka powiodła się zaledwie kilku.
Szczególnie ów ostatni aspekt pozwolił mi odsunąć wreszcie na bok kilka dręczących mnie wątpliwości. Uzyskałam na przykład pewność, że za obecną falą zabójstw nie stał Szef. Dlaczego tak twierdzę? Ponieważ ktokolwiek za nimi się krył, były one dlań totalną klęską.
Agenci terenowi, a nawet zwykli żołnierze są bardzo kosztowni, lecz rządy nieprzypadkowo wydają na nich górę pieniędzy. Dobrze wyszkolony zawodowy zabójca kosztuje co najmniej dziesięć razy tyle, co szeregowy żołnierz. Nikt nie oczekuje od niego, by dał się zabić — n i e! To jego zadaniem jest zabijać. Bezbłędnie i nie narażając przy tym własnego życia.
Człowiek, który urządził tę całą szopkę, stał się bankrutem w ciągu jednej nocy.
Nie był to zawodowiec.
Nie mógł to więc być Szef.
Myśl, kto w takim razie pociągał za sznurki, nie dawała mi spokoju. Kto mógł mieć w tym wszystkim interes? Moje poprzednie założenie, że była to jedna z ponadnarodowych korporacji, niezbyt trzymało się kupy. Trudno sobie wyobrazić, by taki na przykład Interworld wynajmował kogoś innego niż najwyższej klasy profesjonalistów. Hipoteza, iż to któreś z mocarstw zapragnęło podbić w ten sposób świat, zakrawała na farsę.
Co do grup fanatyków, jakimi byli Aniołowie Pana czy Stymulatorzy: zorganizowanie przedsięwzięcia na taką skalę przerastało po prostu ich możliwości, i to pod każdym względem. Cóż, najwyraźniej nigdzie w gwiazdach nie jest zapisane, że muszę rozumieć wszystko, co się wokół mnie dzieje. Przyznaję jednak, iż jest to dosyć irytujące.
Tego ranka w dolnym Vicksburgu wręcz gotowało się z podniecenia. Zamierzałam właśnie wstąpić do jednej z portowych knajp, by zamienić parę słów z barmanem, gdy podszedł do mnie posłaniec. Mógł mieć najwyżej czternaście lat.
— Dobre wieści — szepnął konfidencjonalnie. — Rachel zbiera nową załogę. Powiedziała, żebym przekazał ci to osobiście.
— Nie chrzań, gówniarzu — odrzekłam uprzejmie. — Nie znam żadnej Rachel, ani też żadna Rachel nie zna mnie.
— Skautowskie słowo honoru!
— Nigdy nie byłeś skautem, więc nie wycieraj sobie gęby honorem.
— Posłuchaj, szefowo — upierał się — nie mam czasu. Nie miałem dziś jeszcze nic w ustach. Jeśli nie wierzysz, choć ze mną i przekonaj się sama; nie musisz przecież niczego podpisywać. To zaraz po drugiej stronie ulicy.
Przyjrzałam się mu uważniej. Rzeczywiście, skóra na nim wisiała, lecz prawdopodobnie było to połączonym efektem wieku dojrzewania i nagłego wejścia w przestępczy światek. Dolne miasto nie należy do miejsc, w których ludzie chodzą głodni.
Chwilę ciszy wykorzystał barman: — Zjeżdżaj stąd, Mały, i przestań naprzykrzać się klientom. Chyba że wolisz, żebym ci znowu połamał paluchy?
— W porządku, Fred — przerwałam mu. — Rozliczymy się później. — Położyłam na kontuarze banknot. — Idziemy, Mały — powiedziałam, nie czekając na resztę.
„Biuro werbunkowe” Rachel okazało się obskurną ruderą i było o wiele dalej niż po drugiej stronie ulicy. Zanim tam dotarliśmy, jeszcze dwóch innych gońców próbowało przejąć mnie od Małego. Na ich nieszczęście szłam już z nim; zresztą jedynie po to, by przekonać się, że ten obdartus dostanie swoją dolę.
Sierżant zajmująca się naborem z wyglądu przypominała mi to obleśne krówsko z publicznej toalety w Pałacu Naczelnika w San Jose. Gdy weszliśmy, podniosła łeb i spojrzała na mnie.
— Żadnych obozowych dziwek, ptaszyno — powiedziała. — Ale jeśli pracujesz gdzieś blisko, mogę postawić ci drinka.
— Zapłać lepiej swojemu gońcowi — odrzekłam oschle.
— Zapłacić mu? A niby za co? — zarechotała. — Leonard, chyba mówiłam jasno: żadnych nierobów. A teraz zjeżdżaj stąd i następnym razem zastanów się, zanim przyprowadzisz jakąś łachudrę.
Podeszłam i chwyciłam ją za lewy nadgarstek. W jej prawej dłoni niemalże natychmiast pojawił się nóż. Byłam jednak szybsza. Po chwili ostrze tkwiło w blacie biurka, tuż przed właścicielką, a ja trzymałam ją za ramię, wykręcając je w sposób, który musiał być dla niej nader przykry.
— Czy mogłabyś zapłacić mu jedną ręką — zapytałam grzecznie — czy też mam ci najpierw złamać tę?
— Tylko spokojnie — odpowiedziała, przestając się szarpać. — Trzymaj, Leonard.
Читать дальше