Oczywiście jeszcze tego nie zrobiłam. Zbyt wiele było możliwości, a co jedna — to gorsza. Większość ludzi umieszczono w luksusowych kajutach: po czterech w kajutach dwuosobowych i po trzech w jednoosobowych. Natomiast cały mój pluton miał spać w mesie oficerskiej. Nie mogłam jakoś doszukać się wielkiej różnicy pomiędzy noclegiem na kapitańskim stole, a noclegiem na pokładzie, toteż bez żalu zrezygnowałam z tego pierwszego.
Sierżant Gumm podzielała moją opinię.
— W porządku. Ale jak już rozłożysz koc, radzę ci go dobrze pilnować, inaczej pozbędziesz się go w ciągu kwadransa. Na rufie, obok magazynu żywności, jest moja kajuta; co prawda zjedna tylko koją, ale za to dość szeroką. Jak chcesz, możesz się tam zainstalować. Będzie ci o wiele wygodniej niż na gołych deskach.
— To cholernie miło z pani strony, pani sierżant.
I jak tu się wykręcić? Czyżby ów „komfortowy wypoczynek” był nieunikniony?
— Mów mi Sarge. Kiedy jesteśmy same, na imię mam Mary. A ciebie jak nazywają, bo już zapomniałam.
— Piętaszek.
— Właśnie. Całkiem oryginalnie.
Stałyśmy tak, patrząc na ostatnie promienie zachodzącego słońca. Statek kołysał się leniwie na falach. Daleko za lewą burtą powoli przesuwał się majaczący w oddali stromy brzeg.
— Brakuje tylko gwizdka, pióropusza dymu nad kominem i syku pary.
— Sarge, nie wiedziałam, że masz duszę poety.
— Zgadza się. Kiedyś myślałam nawet, żeby rzucić to wszystko i zacząć pisać. A ty co powiedziałabyś o zapadających ciemnościach?
— Żadnych odsłoniętych okien, żadnego palenia na pokładzie. Winni złamania zakazu zostaną rozstrzelani o świcie — roześmiałam się. — Uff, co za szczęście, że ja nie palę.
— Poprawka: winni nie zostaną rozstrzelani, choć będą o to błagać. Naprawdę nie palisz? Nawet z przyjaciółmi, dla towarzystwa?
„Poddaj się, Piętaszku” — pomyślałam.
— Od czasu do czasu — owszem. Ale tylko przy wyjątkowych okazjach.
— Ja też nie zwykłam przesiadywać, otoczona kłębami dymu haszyszowego. Jednak czasami… Z kimś, kto tak jak ja ma odpowiedni nastrój…
Usiadła obok, objęła mnie i chciała pocałować.
— Pani sierżant! To znaczy: Mary. Proszę cię, nie. Nie jest jeszcze całkiem ciemno. Ktoś nas zauważy.
— A kogo to obchodzi?
— Mnie. Nie lubię tak. To mnie peszy.
— Jak pobędziesz trochę w moim plutonie, pozbędziesz się skrupułów. Co z tobą? Jesteś jeszcze dziewicą? To znaczy, nie robiłaś tego jeszcze z inną dziewczyną?
— Proszę cię, przestań mnie wypytywać. I pozwól mi odejść. Nie chcę tutaj. W każdej chwili ktoś może przecież wyjść zza tej nadbudówki.
Pokręciła z niedowierzaniem głową, ale podniosła się.
— Dziwna jesteś z tym swoim wstydem. Ale w porządku. Mam w kabinie wyborny Omaha Black. Chowałam go na specjalną…
Nagle niebo rozbłysło oślepiającym blaskiem. W tej samej sekundzie do naszych uszu dotarł odgłos potężnej eksplozji. Poderwałam się na równe nogi. W miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze płynął „Myrtle T. Henshaw” spadały teraz do wody kawałki poskręcanej blachy.
— Chryste Panie!
— Mary, nie ma czasu! Potrafisz pływać?!
— Co? Nie.
— Skacz za mną, doholuję cię do brzegu!
Stanęłam na okrężnicy, skoczyłam do wody, wypłynęłam na powierzchnię i obróciłam się na plecy. Sylwetka sierżant Mary Gumm wyraźnie odcinała się na tle nieba.
Wtedy właśnie widziałam ją po raz ostatni. Kilka sekund później statek wycieczkowy „Mary Lou” wyleciał w powietrze.
Na tym odcinku wschodni brzeg Missisipi jest wysoki, skalisty i stromy. Brzeg zachodni stanowi niewielką wyżynę, ciągnącą się na jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów w głąb lądu. Rzeka jest w tym miejscu wyjątkowo kapryśna. Bez przerwy zmienia koryto lub dzieli się na kilka różnych nurtów, z których każdy płynie w innym kierunku; nigdy nie wiadomo: na północ, czy też na południe.
„Mary Lou” płynęła w górę rzeki, to było pewne. Słońce zachodziło dokładnie za jej burtą — tutaj również nie miałam wątpliwości. Jednak ostatnie jego promienie oświetlały lewą ścianę nadbudówki, przy której siedziałam. Wszystko wskazywało więc na to, że statek tuż przed wybuchem skręcił wraz z nurtem rzeki na północ. Dlatego właśnie wyskoczyłam przez lewą burtę; musiałam przecież dostać się na zachodni brzeg.
Gdy znalazłam się w wodzie, pomyślałam przede wszystkim o tym, by jak najszybciej oddalić się od statku. Musiałam jednak najpierw sprawdzić, czy Mary skoczyła za mną. Prawdę mówiąc nie przypuszczałam, by to zrobiła. I nie myliłam się. Gdy odwróciłam głowę, ciągle stała na pokładzie, patrząc bezradnie w dół. Chwilę potem było już za późno. Szef miał rację — większość ludzi zbyt długo zastanawia się nad podjęciem decyzji.
Poczułam lekkie ukłucie żalu — na swój sposób zdążyłam ją nawet polubić. Teraz jednak nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Miałam na głowie sporo innych problemów.
Pierwszym z nich były ciągle jeszcze spadające szczątki kadłuba. Zanurzyłam się pod wodę i płynęłam tak dobre cztery minuty, dopóki brak tlenu oma lżę nie rozerwał mi płuc. Gdy wynurzyłam się ponownie, wokół panowała cisza. Plusk wpadających do rzeki odłamków ustał.
Wątpiłam, by ktokolwiek przeżył eksplozję. Nawet jeśli, to poszukiwania w ciemnościach pośrodku dość szybkiego nurtu nie miały najmniejszych szans powodzenia.
Rozejrzałam się wokół. Na lewo dostrzegłam dogasającą łunę zachodu; popłynęłam więc w tym kierunku. Po kilku minutach straciłam ją jednak z oczu. Odwróciłam się na plecy i popatrzyłam w niebo. Coraz więcej chmur i ani śladu księżyca. Dostrzegłam jednak Arktura, a chwilę później również obie Niedźwiedzice i Polaris. Poprawiłam lekko kurs i płynąc nadal na plecach uważałam, by cały czas mieć Gwiazdę Polarną z lewej strony. W ten sposób, umiejętnie rozkładając siły, mogłam bez nadmiernego zmęczenia przepłynąć spory dystans. Nie miałam się dokąd spieszyć, chciałam jedynie dotrzeć do brzegu. Jeśli będzie to brzeg zachodni, znajdę się w Arkansas — jednej z prowincji Imperium Chicago.
Pozostawał tylko jeden problem: utrzymywać ciągle ten sam kierunek w ciemnościach, bez mapy ani żadnych znaków orientacyjnych, pośrodku rzeki szerokiej na kilka kilometrów. Na szczęście od czasu do czasu pomiędzy chmurami pokazywały się gwiazdy, dzięki czemu mogłam jako tako orientować się w położeniu. Nie było żadnego sposobu, by określić, jak szybko prąd znosił mnie na południe. Byłam jednak pewna, że jeśli uda mi się cały czas płynąć na zachód, a koryto nie jest w tym miejscu szersze, niż sądziłam, to jeszcze przed świtem powinnam poczuć pod stopami dno.
Nie wiem, ile godzin minęło: trzy, może cztery. W każdym razie sporo wody upłynęło w tej rzece. Wega była już po wschodniej stronie nieboskłonu, lecz ciągle jeszcze dość wysoko. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ciemny pas majaczący po mojej lewej stronie to nie chmury, tylko brzeg. Poprawiłam kurs i starając się nie stracić go z oczu, popłynęłam w tę stronę. Po chwili uderzyłam głową w jeden z pni, które tworzyły w tym miejscu coś na kształt pływającego pomostu. Stąpając po nim, dotarłam aż do przybrzeżnej skarpy. Wdrapanie się na nią nie stanowiło większego problemu — była ona tutaj zaledwie na metr wysoka.
Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Blada poświata, jaką dawały wyłaniające się od czasu do czasu spoza chmur gwiazdy, pozwalała jedynie odróżnić wodę, w której się odbijały, od rozciągających się przede mną zarośli. Spoglądając na Wielką Niedźwiedzicę i Andromedę, zorientowałam się jednak, że jeśli nie zrezygnuję z marszu na zachód, będę się musiała przez nie przedrzeć. Jedyną alternatywą był powrót do wody i popłynięcie wraz z prądem rzeki z powrotem do Vicksburga.
Читать дальше