— Nie, Piętaszku — powiedziałam sama do siebie. — Ty nie masz przecież marynarskiego zacięcia.
Nie było na co czekać. Zanurzyłam się w gąszcz.
Następnych kilka godzin nie było może najdłuższe w moim życiu, lecz z pewnością najbardziej ponure. Nie wątpię, że na Ziemi są jeszcze bardziej nieprzystępne dżungle niż chaszcze i mokradła w dorzeczu Missisipi. Miałam jednak nadzieję, że nie przyjdzie mi kiedyś zmierzyć się z nimi, nawet z maczetą w ręku (że nie wspomnę już o skautowskim nożu).
Większość czasu spędzałam na kręceniu się w kółko i podejmowaniu decyzji, w którą pójść stronę. Mój trop wił się dokładnie tak samo, jak rzeka w tych okolicach. W ciągu godziny posuwałam się naprzód nie więcej jak kilometr. Może nawet mniej, bo niemalże co kilka kroków zatrzymywałam się i sprawdzałam, czy idę cały czas w kierunku zachodnim.
Muchy, moskity, komary, wszelkiego typu i pokroju pełzające paskudztwo, którego nigdy przedtem nie widziałam na oczy. Dwa razy poczułam, jak spod stóp wyślizguje mi się wąż. Na moje szczęście żaden z nich nie wypróbował na mnie swoich zębów jadowych, o ile je miał. Skrajnie przerażone ptaki, wydające najróżniejsze odgłosy, często lecące na oślep prosto w moją twarz. Pod nogami prawie przez cały czas grząskie błoto, w którym się co chwilę o coś potykałam.
Dwa czy trzy razy natrafiłam na niezbyt szerokie kanały, stanowiące prawdopodobnie niewielkie odnogi czy też dopływy Missisipi. Tam, gdzie były wystarczająco głębokie, przepływałam je. Gdy byłam na środku jednego z nich, tuż obok mnie przepłynęło jakieś wielkie stworzenie. Olbrzymi zębacz? Zawsze sądziłam, że trzymają się one blisko dna. Aligator? W tej części Ameryki nie występują przecież aligatory. Zresztą nieważne. Nawet gdyby to był potwór z Loch Ness na gościnnych występach, nie wzbudziłby we mnie większego przerażenia.
Gdy stanęłam wreszcie na otwartej przestrzeni, miałam wrażenie, że od zatopienia „Mary Lou” i „Myrtle” minęło co najmniej sto lat.
Przede mną na zachodzie rozciągała się równina Arkansas. Poczułam smak tryumfu.
Poczułam też, że jestem głodna, wyczerpana, przemoczona, ubłocona, niewyspana, pokąsana przez insekty i straszliwie spragniona.
Pięć godzin później razem z niejakim panem Hunterem jechałam jego farmerskim wozem zaprzężonym w parę mułów. Ich właściciel mieszkał parę mil od niewielkiego miasteczka o nazwie Eudora. Gdy dotarliśmy na miejsce, brakowało mi już tylko snu; o całą resztę zatroszczyli się moi gościnni gospodarze. Pani Hunter chodziła wokół mnie jak kwoka wokół kurcząt, a śniadanie, jakie mi zrobiła, było prawdziwą ucztą.
Jadłam je, opatulona w jej szlafrok, gdyż uparła się, iż wypierze moje ubranie. Gdy wstałam od stołu, było już prawie suche. Pół godziny potem mogłam ruszać w dalszą drogę. Z wyjątkiem podkrążonych oczu i kilku nieznacznych zadrapań na twarzy wyglądałam prawie jak… nowo narodzona.
Nie próbowałam nawet zaproponować, że im zapłacę. Są ludzie, którzy nie posiadają zbyt wiele, mają jednak coś znacznie cenniejszego niż pieniądze. Mają szacunek dla samych siebie oraz tę niezmiernie rzadko spotykane cechy, jakimi są bezinteresowność i szczerość. Nie jest to coś, co można by sprzedać. Powoli uczyłam się rozpoznawać owe cechy u tych, którzy je posiadali. Co do Hunterów nie miałam zaś najmniejszej wątpliwości.
Pan Hunter dowiózł mnie do końca wiejskiej drogi, gdzie łączyła się ona z nieco szerszą szosą. Tam zatrzymał muły, zeskoczył na ziemię, obszedł wóz i stanął z mojej strony.
— Dalej nie mogę pani zawieźć, panienko — powiedział.
Przyjęłam podaną mi rękę i również wysiadłam.
— Czy coś się stało, panie Hunter? Uraziłam czymś pana?
— Co też panienka… Nie o to mi idzie — odrzekł powoli. — Mówiła panienka, że łódka uderzyła o pień i przewróciła się.
— Tak właśnie było.
— Te pływające kłody są niebezpieczne jak diabli.
Przez moment nie mówił nic, patrząc pod nogi. Po chwili odezwał się znowu: — Wczoraj wieczorem coś niedobrego stało się na rzece. Dwa wielkie wybuchy, gdzieś koło zakrętu. Aż u nas w obejściu było widać i słychać.
Znowu przerwał. Ja również milczałam. Sposób, w jaki wytłumaczyłam im swoją tu obecność, można było w najlepszym wypadku nazwać drobnym kłamstwem. Gdybym jednak próbowała podać jakąś inną przyczynę, dla której się tu zjawiłam, musiałyby to być latające talerze.
Ciszę przerwał pan Hunter.
— Moja żona i ja nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów z Policją Imperialną. I wolelibyśmy nadal ich unikać. Jeśli więc nie ma panienka nic przeciwko, by podejść kawałek pieszo, to do Eudory trzeba iść na lewo. Lepiej będzie, jeśli zawrócę tu wóz i pojadę do domu.
— Rozumiem. Chciałabym móc się jakoś panu odwdzięczyć, panie Hunter.
— Może panienka.
— Jak? — Czyżby jednak zamierzał poprosić o pieniądze? Nie, to chyba niemożliwe.
— Jeśli kiedyś spotka panienka kogoś, kto będzie potrzebował pomocy, niech mu panienka poda rękę i pomyśli o nas.
— Och! Zrobię to! Może mi pan wierzyć.
— To dobrze. Kawałek chleba użyczony komuś w potrzebie zawsze się zwraca. Moja żona kazała powiedzieć, że będzie się za panienkę modlić.
Poczułam dziwne pieczenie w gardle.
— Niech jej pan przekaże, że ja również będę o niej pamiętać w swoich modlitwach. Będę pamiętać o was obojgu.
Nigdy w życiu nie modliłam się. Teraz jednak pomyślałam, że za Hunterów powinnam.
— Dziękujemy bardzo. Żona na pewno się ucieszy. Czy nie weźmie mi panienka za złe, jeśli jeszcze coś jej poradzę?
— Dobrych rad nigdy nie jest za wiele.
— Nie zamierza panienka zatrzymać się w Eudorze?
— Nie. Muszę dotrzeć na północ.
— Tak myślałem. Eudora to tylko posterunek policji i parę sklepów. Lake Village jest spory kawałek dalej, ale tam zatrzymują się energobile Greyhounda. To jakieś dwadzieścia kilometrów tą drogą na prawo. Jak panienka chce tam być jeszcze dziś, musi panienka złapać południowy autobus. Na piechotę za daleko, a w dodatku zanosi się na piekielny upał.
— To nic. Dam sobie radę.
— Greyhoundem można się dostać do Pine Bluff, a nawet do Little Rock. Ale trzeba pieniędzy.
— Panie Hunter, ma pan naprawdę złote serce. Niech się pan nie kłopocze, mam przy sobie swoją kartę kredytową.
Co prawda, gdy wydostałam się na skraj mokradeł, byłam przemoczona do suchej nitki, a w dodatku ubłocona jak nieboskie stworzenie. Paszport, pozostałe dokumenty, gotówkę i karty kredytowe trzymałam jednak w tej wodoszczelnej torebce, którą dostałam od Janet. Wszystko przetrwało nienaruszone. Muszę jej kiedyś o tym opowiedzieć.
— To dobrze. Pomyślałem, że lepiej zapytać. Jeszcze tylko jedno. Ludzie tutaj pilnują zazwyczaj swego nosa. Jeśli tylko nie będzie panienka zbaczała z drogi, kilku wścibskich nie będzie miało powodu, żeby zaczepiać panienkę. Bo i po co? No, na mnie już czas. Niech się panience szczęści.
Cmoknął na muły i po chwili daleko na drodze widać już było jedynie tuman kurzu.
Za osiem pierwsza byłam już w Little Rock. Ledwo udało mi się złapać ekspres na północ. Dwadzieścia jeden minut później stałam już w budce z publicznym terminalem na dworcu w Saint Louis, wystukując na klawiaturze kod kontaktowy. Zamierzałam poprosić Szefa o transport do głównej kwatery.
— Użytego przez ciebie kodu nie ma w pamięci głównego komputera. Nie roztaczaj się. Czekaj, aż operator… — Szybko przerwałam połączenie i wyszłam z budki.
Читать дальше