Robert A. Heinlein
Piętaszek
Przełożył Andrzej Bis
(Friday)
Data wydania oryginalnego 1982
Data wydania polskiego 1992
Zaczął mnie śledzić, gdy tylko wysiadłam z kapsuły towarzystwa Kenya Beanstalk. Wchodząc do sektora mieszczącego Urząd Celny, Biuro Imigracyjne i Punkt Kontroli Medycznej, wiedziałam, że nie przestaje deptać mi po piętach. Minąwszy wejście, zwolniłam. Poczekałam, aż zamkną się za nim automatyczne drzwi — i zabiłam go.
Nigdy nie lubiłam podróżować tymi liniami. Czułam do nich awersję jeszcze zanim doszło do katastrofy Quito Skyhook. Kabel, który zwisał wprost z nieba, nie wiadomo czego się trzymając, nie wzbudzał we mnie zaufania — za bardzo kojarzył mi się z czarami. Z drugiej jednak strony nie miałam ani dość czasu, ani wystarczającej ilości gotówki, by móc pozwolić sobie na opuszczenie Ell-Pięć w jakikolwiek inny sposób.
Byłam zatem rozdrażniona już wtedy, gdy przesiadałam się z wahadłowca Bazy Stacjonarnej na pokład Beanstalk… ale przecież, do diabła, rozdrażnienie nie jest jeszcze dostatecznym powodem, żeby zabić człowieka. Zamierzałam jedynie unieszkodliwić go na kilka najbliższych godzin.
Niekiedy najlepiej kierować się podświadomością. Odruchowo chwyciłam upadające ciało. Uważając, by nie poplamić krwią podłogi, powlokłam je w kierunku stojących w rzędzie pod ścianą dużych, pancernych skrytek. Kciukiem martwego szpicla nacisnęłam blokadę zamka i otworzyłam drzwiczki. Wpakowałam trupa do środka, po czym zajęłam się opróżnianiem kieszeni jego marynarki. Znaleziony w portfelu DT, paszport oraz karty kredytowe i gotówkę zatrzymałam dla siebie. Resztę rzuciłam na zwłoki i zatrzasnęłam schowek. Jedną z kart wsunęłam w szczelinę, poczekałam, aż automat skasuje należność, wyjęłam ją i odwróciłam się.
Przez cały ten czas za moimi plecami obserwowało mnie Publiczne Oko.
Przypuszczalnie nie było powodów do niepokoju. W dziewięciu przypadkach na dziesięć każde takie Oko krąży bez nadzoru przez okrągłe dwanaście godzin, dopóki nie trzeba skasować mu pamięci. W dziesiątym przypadku oficer bezpieczeństwa może kontrolować wszystkie jego poczynania… lecz nadal bardziej prawdopodobne jest, że drapie się po tyłku i myśli o tym, co robił ubiegłej nocy.
Zignorowałam je więc i ruszyłam w stronę wyjścia. To przeklęte Oko powinno mnie śledzić jako przemieszczający się po korytarzu obiekt o temperaturze 36.6 °C. A jednak coś je zatrzymało. Swoim elektronicznym wzrokiem Świdrowało skrytkę i dopiero po kilku sekundach popędziło za mną.
Najbezpieczniejsze wyjście z tej dosyć kłopotliwej sytuacji już po raz drugi w ciągu ostatniej godziny podsunęła mi podświadomość. Prawą ręką sięgnęłam do kieszeni po moje nieodłączne pióro; promiennik minilasera nastawiony był na maksymalną moc. Nie wyłączałam go, dopóki „martwe” Oko nie uderzyło o podłogę. Było nie tylko oślepione. Miało również spięcie w antygrawitatorze i w obwodach pamięci. Załatwiłam je więc raz na zawsze — taką przynajmniej miałam nadzieję.
Starając się nie zatrzeć odcisku kciuka mojego „cienia”, ponownie wsunęłam jego kartę kredytową w szczelinę czytnika. Nie było łatwo pokonać obrzydzenie i wepchnąć Oko do schowka, w którym niewiele zostało wolnej przestrzeni. Zrobiwszy to, skierowałam się pośpiesznie w stronę drzwi. Czas już był najwyższy, aby zmienić postać. Towarzystwo Kenya Beanstalk, podobnie zresztą jak większość pozostałych linii, starało się nie utrudniać życia swoim pasażerom. Zamiast od razu przechodzić przez szereg drobiazgowych i uciążliwych kontroli, odszukałam przebieralnie z łazienkami i zapłaciłam gotówką za wynajęcie jednej, z nich.
Dwadzieścia siedem minut później byłam już nie tylko wykąpana. Miałam też inną fryzurę i kolor włosów, inne ubranie i inną twarz — po kwadransie, w ciągu którego zużyłam kilogramy mydła i hektolitry gorącej wody, nie zostało nic z tego, nad czym pracowałam przez ponad trzy godziny. Nie powiem, bym pałała chęcią pokazania swojej prawdziwej fizys. Musiałam się jednak pozbyć wszystkiego, co związane było z użytą już raz w tej misji tożsamością. Ciuchy, buty, torebka, szkła kontaktowe, dokumenty i cała reszta, której nie dało się zmyć, powędrowała do dematerializatora. Obecnie miałam się posługiwać paszportem wystawionym na moje prawdziwe — no, powiedzmy, że jedno z moich prawdziwych — nazwisko. Wewnątrz widniała stereografia nieucharakteryzowanej twarzy i wyraźny stempel tranzytowy Ell-Pięć.
Pozostało jeszcze zniszczyć papiery mojego „ogona”. Zanim to zrobiłam, przejrzałam je pobieżnie… i skamieniałam.
Karty kredytowe i pozostałe dokumenty wystawione były na cztery różne nazwiska.
Gdzie więc znajdowały się jeszcze trzy paszporty?!
Najprawdopodobniej gdzieś przy ich martwym właścicielu w tej cholernej skrytce. Nie obszukałam go zbyt dokładnie — nie było czasu! — wybebeszyłam jedynie kieszenie jego marynarki.
Wrócić i sprawdzić? Zbyt ryzykowne. Jeżeli będę w kółko biegać i otwierać schowek z jeszcze ciepłym ciałem, ktoś zauważy to bez wątpienia. Zabierając zawartość portfela miałam nadzieję opóźnić identyfikację zwłok. Dałoby mi to więcej czasu na zniknięcie, ale… Zaraz, zaraz… Hmm… Paszport i karta kredytowa Diners Club należały do niejakiego Adolfa Belsena, karta American Express była własnością Alberta Beaumonta, kontem w Banku Hong-Kong posługiwał się pan Artur Bookman, natomiast Archibald Buchanan regulował swoje płatności za pośrednictwem towarzystwa MasterCard.
Cała „zbrodnia” mogła wyglądać mniej więcej tak: Beaumont — Bookman — Buchanan otwierał właśnie schowek. Belsen zaszedł go od tyłu i brutalnie zadźgał. Ciało ukrył w tej samej skrytce, której zamierzała użyć jego ofiara, po czym oddalił się pośpiesznie.
„Całkiem zgrabna historyjka” — pomyślałam. Trzeba tylko będzie jeszcze bardziej zagmatwać „fakty”. Nie zamierzałam nikomu pomagać w ustaleniu prawdy.
Wszystkie karty kredytowe znalazły się w moim portfelu; jedynie paszport ukryłam przy sobie. Nie mogłam co prawda z góry wykluczyć rewizji osobistej, istniało jednak wiele sposobów jej uniknięcia. Zawsze mogłam wręczyć łapówkę lub spróbować podszyć się pod dyplomatę.
Kiedy wychodziłam z przebieralni, w sektorze pojawili się pasażerowie następnej kapsuły. Dołączyłam do nich i ustawiłam się w kolejce. Zrobiwszy uwagę na temat niewielkiej wagi mojego bagażu, oficer Urzędu Celnego zapytał mnie, co nowego na czarnym rynku. Posłałam mu najgłupsze spojrzenie, na jakie było mnie stać — to samo, które zostało uwiecznione na zdjęciu w moim paszporcie — i facet dał sobie spokój.
Zapytałam o hotel i restaurację. Odrzekł, że w tej dziedzinie nie jest osobą najlepiej poinformowaną, ale ma dobre zdanie o „Nairobi Hilton”. Co zaś tyczy lokali, to jeśli nie muszę oszczędzać, naprzeciwko „Hiltona” znajduje się restauracja „U Grubego”. Podają tam ponoć najsmaczniejsze potrawy w całej Afryce. Na pożegnanie życzył mi przyjemnego pobytu w Kenii.
Podziękowałam i kilka minut później byłam już w mieście, czego szybko pożałowałam. Bazę Kenya zbudowano na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów — powietrze jest tam zawsze rozrzedzone i chłodne. Samo Nairobi leży co prawda wyżej niż Denver, prawie tak wysoko jak Ciudad de Mcxico, ale jest zaledwie o rzut kamieniem od równika.
Powietrze było rozgrzane i ciężkie; oddychałam naprawdę z trudem. Moje ubranie prawie natychmiast stało się mokre od potu. Czułam, jak puchną mi nogi, które w dodatku bolały jak jasna cholera. Nie lubię zleceń zmuszających mnie do opuszczenia Ziemi, ale powrót z nich bywa niekiedy jeszcze trudniejszy do zniesienia.
Читать дальше