Przejechali ponad milę, zanim Kledenth znowu się odezwał.
— Osobiście jest dla mnie raczej odstręczająca wizualnie, ale gdy pokazałem jej fotografie zrobione jeszcze na pokładzie pewnej Ziemiance, która była tu w interesach, powiedziała mi, że Joan to szałowa babka i że miałeś wielkie szczęście. Dlaczego nie pociągnąłeś tej znajomości zamiast…
— Wiesz dlaczego.
— Wiem, ale i tak sądzę, że jesteś szalony.
O’Mara uśmiechnął się.
— Jestem psychologiem.
— I to bardzo dobrym — powiedział Kledenth. — To też wiem. Ale już jesteśmy. Nie pójdę z tobą, bo nie czuję się tu dobrze. To miejsce przypomina mi, co mogło się ze mną stać.
Ustronie było wielką rezydencją otoczoną przez łąki i ogrody. Jego mieszkańcy kryli się wśród gęstego i wonnego listowia, nie narażając nikogo z zewnątrz na stresujący widok.
O’Mara otworzył bramę własnym kluczem. Ruszył powoli w stronę domu, w jednej ręce niosąc walizkę, kontener ze sprzętem w drugiej. Rozpoznawał niektóre postaci przechadzające się wśród klombów albo wylegujące na trawie niczym futrzane znaki zapytania. Dawno już nauczył się odróżniać Kelgian. Pozdrawiał ich, przechodząc. Ci, którzy byli w lepszej kondycji, odpowiadali.
W domu wspiął się po niskich stopniach do swojego pokoju, który wyglądał dokładnie tak samo jak rok wcześniej, gdy stąd wyjeżdżał. Tyle że teraz było posprzątane, a na jego ulubionych obrazkach gospodyni uwiesiła pęki wonnych ziół. Oboje wiedzieli, że porządek był stanem tymczasowym. Rzucił bagaż na wąskie łóżko, ale schodząc na dół, do jej gabinetu, wziął ze sobą kontener.
W całej rezydencji był jedyną osobą, która tak chodziła, nie zdziwił się więc, że czekała już na niego, wpatrzona w drzwi. Odstawił kontener na stół i opierając na nim jedną dłoń, obrócił się, aby na nią spojrzeć. Cisza przedłużała się. Kto inny pewnie by się głośno przywitał albo spytał o podróż czy inaczej rozładował sytuację, ale Kelgianie nie bawili się w podobne konwenanse.
— Wypakowanie i montaż zajmą kilka minut — powiedział. — Potem będzie gotowy do użytku. Zgodzisz się?
— Nie wiem — odparła Marrasarah. Niewielkie obszary jej futra zachowały ruchliwość i zjeżyły się teraz, wyrażając niezdecydowanie.
— Miałaś cały rok, żeby się nad tym zastanowić — powiedział cicho O’Mara. — Ale teraz, gdy zerwałem wszystkie kontakty zawodowe ze Szpitalem i zamierzam zostać na resztę naszego życia na Kelgii, możesz się pozastanawiać jeszcze trochę. W czym problem?
Pamiętaj, znam cię równie dobrze jak ty sama.
— Znasz mój umysł z czasu, gdy dokonałam zapisu — odparła Marrasarah. — Od tamtej pory wiele się zmieniło. Na lepsze. Tylko i wyłącznie dzięki twojej terapii i niewyczerpanej cierpliwości do mnie. Poza tym, co mogę wyczytać z twoich słów, gestów i czynów, nic naprawdę o tobie nie wiem. Ale może to powinno wystarczyć.
— Mnie to nie wystarcza — powiedział O’Mara, wskazując na kontener. — Jeszcze w Szpitalu przekonałem Priliclę, jedyną istotę z zewnątrz, która o nas wie, aby sporządził zapis mojego umysłu. Mam go ze sobą. Mogę mówić ci o moich uczuciach, opisywać je słowami, ale nie mam sierści, aby przekazać ci ich głębię i to, dlaczego przetrwały przez tyle lat. Za kilka minut możesz to wszystko wiedzieć.
— Boję się wiedzieć wszystko.
Czekał, u niej zaś nawet martwe obszary futra zdawały się poruszać targane emocjami.
Do kobiety jego własnego gatunku mógłby podejść, mógłby położyć jej dłoń na ramieniu, aby dodać odwagi, zachęcić. Ale nie tutaj.
Przez trzydzieści parę lat, od kiedy została jego pacjentką i więcej niż przyjaciółką, nigdy nie doszło między nimi do kontaktu fizycznego.
— Wiesz o mnie wszystko, bo nosisz mój zapis, ale zapominasz, że to już nie jest ten sam umysł — powiedziała w końcu. — Ty też się zmieniłeś. Z powodów, które opisałeś mi słowami, ale których nadal nie rozumiem, podjąłeś się leczenia mojego przypadku. Mówisz, że nie zrobiłeś tego z litości nad moim kalectwem, ale ponieważ zafascynowała cię moja osobowość. No i zafrapował problem, który we mnie tkwił. Jego rozwiązywanie pochłonęło cię tak bardzo, że poświęciłeś na to wszystkie urlopy, poza tym pierwszym, kiedy ty i ziemska kobieta Joan uratowaliście futro Kledentha…
— To więcej, znacznie więcej niż fascynacja — wtrącił O’Mara.
— Nie przerywaj mi — rzuciła. — Nie mogę kłamać, ale tę prawdę niełatwo jest mi wyrazić. Rozwiązałeś mój problem. Nie poprzez dokonanie cudu medycznego, ale doprowadzając do ładu tę ruinę psychiczną, którą byłam z początku. Cierpliwą pracą podsunąłeś mi powód do życia. Tak jak i innym tutaj obecnym. Do życia, a nie pełnej bólu i obrzydzenia wobec własnej osoby wegetacji z dala od przyjaciół i rodziny. Wegetacji ciągnącej się aż do śmierci.
Najpierw zaszantażowałeś moralnie Kledentha, aby odszukał poprzez szpital, gdzie właściwie mieści się Ustronie — powiedziała, a żywe włosy zafalowały, poruszone wspomnieniami. — Potem rozmawiałeś. Rozmawiałeś i rozmawiałeś. Z początku było ciężko.
Samo przypominanie mi dawnej świetności i wielkich perspektyw zawodowych jawiło mi się jako okrutne. Ty jednak twierdziłeś, że mimo zdeformowanego ciała mój umysł nadal może mieć przed sobą udaną przyszłość, bo to nie zależy od kontaktu wzrokowego ani społecznych interakcji z moimi zdrowymi kolegami. Z upływem lat zmieniłeś to miejsce, nie zdradzając nikomu z zewnątrz swojej roli. Martwi ożyli. Ustronie przestało być schroniskiem dla wyrzutków, o których nikt nie chciał pamiętać. Stopniowo przekształciło się w punkt konsultacyjny, wykorzystujący umiejętności ozdrowieńców, specjalistów z wielu, bardzo wielu dziedzin. Zaczęliśmy świadczyć różne usługi i liczba zleceń stale rosła. Wszystkie nasze urządzenia łączności mają naturalnie zablokowane kanały wideo, aby nikt się nie dowiedział, jak wyglądają nasi eksperci, ale klienci już do tego przywykli. Nie wiem, jakie terapie zastosowałeś u innych. Nie są lekarzami i medycyna ich nie interesuje. Ze mną rozmawiałeś jednak stale tylko o Szpitalu Kosmicznym.
Opisywałeś niezwykłe i groźne zdarzenia, do jakich tam doszło. Dziwne istoty, które tam pracowały, i inne, jeszcze bardziej osobliwe, które leczono. Stawianie czoła problemom i genialne pomysły, które zdawały się tam być codziennością. Personel i pacjentów przedstawiałeś mi z punktu widzenia uzdolnionego i oddanego pracy w Szpitalu psychologa, ale zdarzenia i przypadki medyczne opisywałeś tak, jak może robić to jedynie ktoś dzielący mój umysł. Na początku chciałam umrzeć i porzucić to okaleczone ciało. Zamiast tego zaczęłam liczyć dni do twego przyjazdu, aby usłyszeć więcej o twoim życiu. A teraz chcesz, abym w pełni je podzieliła, przyjmując zapis twojego umysłu. I sama przekonała się, co do mnie czujesz. Pochlebia mi ta propozycja, ale nie wiem, czy chcę posiąść całą tę wiedzę i poznać wszystkie, nawet najgłębiej skryte sekrety i niewypowiedziane myśli psychologa O’Mary. Boję się.
O’Mara starał się nie patrzeć na te kilka budzących litość strzępków żywej sierści, które odbijały jej strach. Wprawdzie nie mogło to przekreślić ich wspólnej przyszłości ani jego uczucia do niej, zaczynał się jednak obawiać, że Marrasarah odrzuci podarunek, który mógł pozwolić jej go zrozumieć bez jakiegokolwiek pośrednictwa, bez przekłamań, dogłębnie i w pełni.
— Czego? — spytał cicho.
— Znam cię poprzez twoje słowa i działania — odparła. — Uzdrawiające słowa i działania, które zajęły wiele lat. Teraz jednak dajesz mi szansę poznania myśli, które kryły się za tymi słowami i działaniami, i tego się boję. Boję się, że odkryję niedoskonałość czy jakieś samolubne cienie w kimś, kogo od dawna szanuję, podziwiam i darzę głębokim uczuciem.
Читать дальше