— Sir, powiedział pan, że chce zaraz wyjeżdżać — odezwał się po raz pierwszy Ojczulek.
— Szpital był przez lata pana życiem. Chyba nikt nie pamięta go bez pana. Zastanawiamy się teraz wszyscy, co zamierza pan zrobić z resztą tego życia?
— Mam pewne plany — odparł poważnie O’Mara. — Obejmują dalszą pracę zawodową oraz długie i szczęśliwe życie.
— Ależ sir — powiedział Conway. — Nie musisz chyba koniecznie znikać już teraz, zaraz?
Braithwaite będzie potrzebował kilku tygodni na wdrożenie się do obowiązków. Może nawet paru miesięcy. Ty zaś musisz przywyknąć do nicnierobienia. Może nawet nie uda ci się zerwać wszystkich więzi łączących cię ze Szpitalem. Od czasu do czasu trafiają nam się też niemedyczne problemy. Możesz się okazać potrzebny jako konsultant. Nie kręć tak głową.
Poza tym musimy nieco pozmieniać grafiki dyżurów, aby móc wydać porządne przyjęcie pożegnalne.
— Nie — powiedział stanowczo O’Mara. — Nie będzie żadnego okresu przejściowego. W tej pracy najlepiej jest rzucić delikwenta od razu na głęboką wodę. Nie będzie też delegacji i konsultacji, a przede wszystkim, nie będzie długich i kłopotliwych pożegnań, nawet jeśli ktoś je lubi. Prilicla zna moje odczucia w tej sprawie. Nalegam. Dziękuję, ale nie.
Braithwaite odchrząknął znacząco. Uprzejmie, ale autorytatywnie.
— Nie jestem empatą, jak doktor Prilicla, ale wiem, co myślą o panu wszyscy, którzy tu pracują. Tym razem to ja nalegam. Pański wyjazd opóźni się o kilka dni, ponieważ żaden statek nie może wziąć pana na pokład bez mojej wiedzy i zgody. Znajdzie się więc czas na przyjęcie pożegnalne, które wszyscy dobrze zapamiętamy. To jest pierwsze moje polecenie służbowe jako nowego administratora Szpitala — dokończył Braithwaite.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Ostatecznie pozwolono mu wsiąść na zaopatrzeniowy statek Korpusu Cranthor, który regularnie odwiedzał Szpital. Miał tralthańską załogę i jedną kabinę pasażerską dostosowaną dla ziemskiego typu DBDG. Nawet ci członkowie załogi, którzy go jeszcze nie spotkali, też wiedzieli, kim jest i kim był, i pełni dobrych chęci zaczęli przygotowywać zaraz po starcie kolejną, tym razem pokładową imprezę pożegnalną. Powiedział im, że musi jeszcze odpocząć po poprzedniej i naprawdę potrzebuje teraz odrobiny spokoju i samotności. Tak naprawdę chciał ujrzeć wielki spektakl odlotu z malejącym powoli, wielokolorowym klejnotem Szpitala zawieszonym w próżni. Uświadomił sobie, że widzi go po raz ostatni, i przypomniał sobie ten czas, gdy był członkiem brygady roboczej składającej puste elementy konstrukcji. I te niezwykłe zdarzenia, które miały wtedy miejsce, oraz ludzi napotkanych po drodze, od wtedy aż do teraz. I jeszcze krótkie spotkanie, na którym zrezygnował ze stanowiska, oraz o wiele dłuższe pożegnanie.
Przyjęcie trwało trzy dni i dwie noce, ponieważ istoty, które chciały wziąć w nim udział, miały różny rozkład dyżurów i nie mogły zjawić się wszystkie jednocześnie. Nie rozumiał, skąd to zamieszanie, skoro tradycyjnie był serdecznie nielubiany, nawet wtedy gdy dobrze wykonywał swoją pracę. Jednak to, co usłyszał od młodszego i starszego personelu rekrutującego się spośród najróżniejszych gatunków, przyprawiło go o wstrząs, który omal nie rozbił w pył jego słynnej samokontroli. Był szanowany o wiele bardziej, niż mógł to sobie wyobrażać, i chociaż nikt nie powiedział mu wprost, jakoby go lubił czy tym bardziej kochał, intensywność i różnorodność okazywania owych negatywnych podobno uczuć mogła przyprawić o zawrót głowy.
Uznał ostatecznie, że skoro miłość pokrewna jest nienawiści, widać musieli tu bardzo go nienawidzić, nawet jeśli w naprawdę szczególny sposób.
Nie schodził z pokładu Cranthora podczas postojów przeładunkowych w portach Tralthy i Orligii i wysiadł dopiero na Nidii, bo stamtąd statek wracał już do Szpitala. Lata wprawy uczyniły zeń eksperta w łapaniu połączeń i przesiadkach. Chociaż jako emerytowany oficer Korpusu i były administrator Szpitala Kosmicznego nadal mógł korzystać z darmowych przelotów, zaoszczędził przez lata dość, aby samemu wykupić bilet, co pozwoliłoby mu zachować anonimowość. Tym razem nie było to jednak konieczne. Statek wycieczkowy Korallan, znacznie większy, bardziej luksusowy i zapewne mniej zawodny niż stary Kreskhallar, stał już w porcie Retlinu i miał odlecieć dopiero za trzy dni, gdy jego pasażerowie nacieszą się widokami Nidii. O’Mara znał Retlin z poprzednich podróży, ale wykorzystał ten czas na zakupy i przypomnienie sobie ciasnoty tutejszych budynków i wątpliwego komfortu przejażdżek środkami komunikacji publicznej, w których musiał składać się niemal we dwoje.
Pierwszego wieczoru po starcie odkrył, że w wielogatunkowej jadalni zasiada przy stołach także siedmioro Ziemian, trzy kobiety i czworo mężczyzn, wszyscy młodzi. Dostał miejsce u szczytu ich stołu, ale nie włączał się za bardzo do konwersacji. W odróżnieniu od tamtego pierwszego rejsu, nie był jedynym mężczyzną na pokładzie i nie miał zamiaru wdawać się w żaden romans. Jego życie i bez tego było dość skomplikowane.
Wysiadł w głównym porcie Kelgii, skąd podjechał wynajętym pojazdem do stolicy.
Kierowca przywykł do Ziemian i wielu innych dziwnych stworzeń, które wciskały mu się do wozu. Całkiem uprzejmie, jak na Kelgianina, opisywał mijane miejsca i ciekawostki architektoniczne, nieświadom, że O’Mara jechał tą drogą wiele razy i świetnie ją znał.
Niemniej i tak nie mógł powstrzymać się od spojrzenia na największy, wielogatunkowy szpital Kelgii, którego białe i świetnie wkomponowane w krajobraz budynki tworzyły jakby osobne miasteczko.
Chociaż nigdy tam nie był, znał każdy jego zakamarek dzięki zapisowi, który nosił w głowie. Jego partnerka odbywała staż, a potem pracowała w tym szpitalu.
Kledenth czekał na niego przed wejściem do swojego domu. Jego sierść burzyła się z radości i niecierpliwości, gdy O’Mara płacił kierowcy. Potem przeciągnął się, aby rozprostować zdrętwiałe mięśnie, a Kelgianin wskazał mu własny, większy i znacznie wygodniejszy pojazd, który zaparkował kilka metrów dalej.
— Musiałem pociągnąć za kilka sznurków, jak to mawiacie, ale dostałem go — powiedział. — Wszystko, co chciałeś, jest już w środku. Pewnie spieszy ci się teraz, aby tego użyć?
— Owszem, bardzo tego chcę, ale spieszyć się nie będę — odparł O’Mara. — Tym razem to nie urlop. Nie muszę wracać do Szpitala i mam nadzieję zostać tu na dobre. Będzie dużo czasu na rozmowy i spotkania z tobą i twoją rodziną i wreszcie będę mógł podziękować wam za wszystko, co zrobiliście dla nas przez te lata. Dług za uratowanie ci futra na Kreskhallarze został już dawno spłacony, i to z nawiązką.
— Widzisz, jak faluje? — spytał Kledenth. — Czy mimo mojego wieku nadal nie jest piękne? A mogło być inaczej. Moje udane życie, kariera po tamtym wypadku, moja partnerka i dzieci, wszystko to zaistniało dzięki twojej niesubordynacji, wiedzy i talentom tamtej Ziemianki. Tego długu nigdy nie spłacę. Ale myślę, że zaczynasz jedną z tych niepotrzebnych ziemskich dyskusji, wsiadaj więc do mojego pojazdu i przestań tracić czas na uprzejmości, których i tak nigdy naprawdę nie docenię.
Samochód nabrał szybkości i dom Kledentha zniknął w tyle.
— Jak się miewa istota Joan? — spytał Kelgianin.
— Gratuluje ci narodzin najmłodszego wnuka — odparł O’Mara. Pisze, że wszystko w porządku. Nie znalazłem między wierszami żadnego śladu, aby cokolwiek złego działo się między nią i jej towarzyszem życia oraz dwoma dorosłymi potomkami. Jak wy to mówicie, kilka jej ostatnich listów pokazuje radosną sierść.
Читать дальше