O’Mara widział, że pierwszy typ tworzyły małe, niewyrosłe i prawie pozbawione koloru kwiaty, które nie wypełniały nawet miseczkowatych receptorów na szczytach łodyg.
Drugie były wielkie, ciemnoczerwone i wylewały się z miseczek niczym bezkształtna czarna kapusta. Przypuszczał, że to one były bezpośrednio odpowiedzialne za panującą w Szpitalu zarazę. I tym razem Conway był skłonny się z nim zgodzić.
— Domyślam się, że te mniejsze to odbiorniki, a większe — nadajniki sygnałów telepatycznych. Od czasu poprzedniej operacji rozrastały się w skażonym środowisku.
Musimy ostrożnie zdjąć je z łodyg i usunąć wraz ze starym płynem. Jak stoimy z czasem? I jak pacjent?
— Pracujecie od półgodziny — powiedział Prilicla, który wleciał właśnie cicho do sali. — Podczas mojej poprzedniej wizyty byliście tak zajęci, że żaden z was mnie nie zauważył, więc odleciałem bez słowa, stwierdziwszy, że nie dzieje się nic niepokojącego.
— Pół godziny? — spytał z niedowierzaniem Conway. — Proszę, jak ten czas leci przy dobrej zabawie.
— Conway! — warknął O’Mara. — To nie była najwłaściwsza uwaga, zwłaszcza że mamy tu przytomnego pacjenta, który może nie podzielać ludzkiego poczucia humoru.
— Nie najwłaściwsza? — spytał z niepokojem Conway. — Zaraziłem się?
— Nie sądzę, przyjacielu Conway — wtrącił się Prilicla. — Twoje emocje naznaczone są obawami, ale mogą one wynikać z troski o pacjenta. Inni czują podobnie, również przyjaciel Tunneckis, ale to całkiem normalne w tych okolicznościach. Stara się jednak panować nad sobą.
— I wiem, co to poczucie humoru, przeprosiny zatem nie są konieczne — odezwał się pacjent.
Conway zaśmiał się krótko i natychmiast wrócił do pracy.
Procedura była powolna i trudna, robota zaś zdawała się ciągnąć bez końca. Conway kruszył po kolei przerośnięte kryształy, które w rzeczywistości nie były oczywiście tak wielkie jak na ekranie, i usuwał je za pomocą miniaturowej ssawy. O’Marze skojarzyła się ona z podwodnym odkurzaczem. Wraz z kryształowymi śmieciami Thornnastor usuwał odmierzone porcje płynu, który był zastępowany równocześnie przez płyn świeży, wolny od toksyn, w którym, wedle ich nadziei, powinny wzrosnąć nowe, zdrowe kwiaty. Toksyczny materiał znikał powoli, ale z każdą chwilą było go coraz mniej. Wydawało się nawet, że na pustych łodyżkach zaczynają się już tworzyć nowe kryształy. Conway był już cały spocony, a Thornnastor nie odrywał wszystkich swoich oczu od instrumentów. Prilicla odwiedził ich jeszcze cztery razy, ale bez żadnych komentarzy. Odezwał się dopiero przy siódmym przelocie.
— Strażnicy czekają w bezpiecznej odległości, ale mogą zjawić się tutaj w ciągu trzech minut. Muszę przypomnieć wam, że przebywacie w bezpośredniej bliskości pacjenta już prawie dwie godziny…
— Nie, do licha! — warknął Conway. — Już niemal gotowe. Nie przerwę teraz.
— Ani ja — zahuczał Thornnastor.
— Odbieram ambiwalentne emocje… — zaczął Prilicla, ale Conway znowu mu przerwał.
— Thornnastor — zawołał. — Gdyby nasz empatyczny przyjaciel wezwał strażników, zablokujesz drzwi swoim ciałem? Nie odważą się szargać najstarszego szpitalnego Diagnostyka, nawet gdyby nasz administrator im to kazał.
— Jasne — mruknął Thornnastor.
— Wasz administrator każe im trzymać się na dystans — powiedział O’Mara.
Conway uniósł brwi i spojrzał na O’Marę z radością. Potem zwrócił oczy na Priliclę.
— Proszę, posłuchaj mnie. Nie obawiam się o nikogo tutaj ani gdziekolwiek. Nie znajduję w sobie śladu ksenofobii… — powiedział, ale jakby bez przekonania. — Chyba żeby moje niedawne zachowanie wobec przyjaciela uznać za coś takiego. Nie sądzę jednak, aby działo się ze mną cokolwiek złego. Jak czuje się pacjent?
— Wiem doskonale, jak się czujesz, przyjacielu Conway. Przyjaciel Tunneckis jest przerażony, zdezorientowany i mocno zagubiony.
— Tunneckis, co się dzieje? — spytał Conway.
— Nie wiem — odparł ze złością pacjent. — W mojej głowie pojawiają się strzępy jakichś obrazów i dźwięków. Całkiem oderwane, ale niewerbalne. Co mi robicie?
— Za długo by trwało, gdyby wszystko teraz wyjaśniać — oparł Conway. — Ale zamierzam to powtórzyć, ile razy tylko będę w stanie — stwierdził, manipulując rękawicami i nie odrywając oczu od ekranu. — Stan pacjenta potwierdza, że zaczynamy do czegoś dochodzić.
— Ja też nie wiem, co się dzieje, przyjacielu Conway — stwierdził Prilicla. — Opierając się na tablicach przeliczeniowych, przy tej bliskości i przy tym czasie ekspozycji wszyscy powinniście wykazywać już zmiany emanacji emocjonalnej oraz zachowania. Jednak poza jednym wypadkiem tych zmian prawie nie ma. Mogę przypisać to jedynie obecności zapisów edukacyjnych, które nosicie w głowach. Jako odwzorowania cudzej pamięci pozostają odporne na obecne wpływy emocjonalne, mogą zatem służyć jako rodzaj mentalnej kotwicy.
Jako Diagnostycy macie ich po kilka, ale to da wam tylko trochę więcej czasu. Ile dokładnie, nie wiem, ponieważ wyczuwam już pewne zmiany. Niebawem będziecie musieli stąd wyjść.
— Ale jeden z nas nie jest Diagnostykiem — powiedział Conway, niezmiennie patrząc na ekran. — Administratorze, dla własnego dobra, proszę natychmiast odejść. Może pan rozmawiać potem z pacjentem przez komunikator i trzymać strażników z dala od nas.
— Nie — odparł O’Mara.
Prilicla jedyny w Szpitalu wiedział, że O’Mara miał umysłowego partnera, mentalną kotwicę zwaną Marrasarah, jednak obiecał kiedyś, że nikomu tego nie wyjawi. Naczelny psycholog pomyślał, że jedna, obdarzona silną wolą Kelgianka powinna chyba w tym przypadku wystarczyć. Prilicla musiał wyczuć jego wątpliwości, ale wyleciał bez słowa.
Było to zdradliwe.
Obserwując pracujących Diagnostyków, starał się bezskutecznie znaleźć dla Tunneckisa jakieś słowa pocieszenia. Pacjent czuł się coraz gorzej, jego strach i narastająca rozpacz wisiały niczym ciemna chmura w powietrzu. O’Mara poczuł nagle silną potrzebę wyjścia z sali. Chociaż przez chwilę pooddychać świeżym powietrzem. Coraz bardziej się zdumiewał, dlaczego tracą tu czas. Ten cały Tunneckis był przecież zwykłą ofiarą wypadku samochodowego. Nikt z jego własnych braci mu nie pomógł, a teraz burzy spokój wszystkich pracowników Szpitala, którzy próbują mu pomóc. Tymczasem trzeba zachować przecież pewne proporcje. Ostatecznie to tylko paskudny i przerośnięty ślimak, na dodatek telepata, który wyjada ludziom mózgi. Powinien się stąd wynieść, wracać do domu. Prosta sprawa, szybka decyzja, on zaś ma uprawnienia, aby zaraz to załatwić. Powie temu zarozumiałemu Conwayowi i asystującemu mu głupiemu słoniowi, że Kermianin za dużo już ich kosztował, i zakończy ten cyrk.
Nagle jednak O’Mara poczuł strach, jakiego nie zaznał w całym swoim życiu. Był nieukierunkowany, prawie nieuchwytny, ale nadzwyczaj intensywny. Towarzyszyła mu rozpacz. Nie chciał podejmować żadnych decyzji ani wydawać poleceń, bo był pewien, że Conway, który zawsze postępował po swojemu, i tak odmówi ich wykonania. Thornnastor zaś złapie go tymi długimi mackami i rozdepcze na miazgę. Chciał już tylko uciekać, ukryć się gdzieś przed wszystkimi. Zejść z oczu tej masie przerażających obcych, wypełniających to straszne miejsce. Nawet Prilicla, taki kruchy i pozornie przyjacielski, był przecież kimś, kto wydzierał mu za pomocą empatii wszystkie sekrety, których nikt nigdy nie powinien znać, i czekał tylko na okazję, aby wyjawić prawdę na jego temat. Jestem do niczego, powiedział sobie gorzko z rozpaczą i strachem, bezużyteczny dla siebie i innych. Ja się tu nie liczę.
Читать дальше