James White
Szlifierz umysłów
Przełożył Radosław Kot
DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2008
Tytuł oryginału
Mind Changer
by James White 1998
Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni tuż poza krawędzią dysku galaktyki, gdzie nie było już prawie żadnych gwiazd i ciemności panowały niemal absolutne.
Zbyt wielki, aby uchodzić za stację kosmiczną, i za mały na samodzielny księżyc, odtwarzał na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach środowiska życia wszystkich znanych w Federacji istot inteligentnych, począwszy od szczególnie kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno- i chlorodysznych, po stworzenia, które żywiły się twardym promieniowaniem. Tysiące iluminatorów Szpitala jaśniało nieustannie najróżniejszymi barwami dostosowanymi do narządów wzroku poszczególnych przedstawicieli całej armii pacjentów i personelu. Z pokładów zbliżających się do konstrukcji jednostek przypominała ona wielką, rozświetloną choinkę.
Najjaśniejsze były światła ostrzegawcze w pobliżu reaktorów fuzyjnych, chociaż przez kilka najbliższych godzin rzeczywiste centrum sił witalnych Szpitala miało znajdować się gdzie indziej — za trzema panelami o nieprzesadnie intensywnej, żółtej barwie na poziomie trzydziestym dziewiątym. Tam biło nie jądrowe, ale urzędowe serce placówki, nawet jeśli wszystkie tworzące je istoty skłonne były gorliwie zaprzeczać twierdzeniom, jakoby dysponowały jakąkolwiek rzeczywistą władzą. O’Mara miał to za szczególny rodzaj cynizmu.
Dzisiaj jednak było inaczej. Stojące, siedzące, wiszące czy w inny sposób spoczywające wokół wielkiego stołu istoty zdradzały oznaki wyraźnego podenerwowania i dobrowolnie skupiały uwagę na osobie Skemptona, co normalnie nigdy się nie zdarzało.
Tutaj, w tym kosmicznym domu wariatów, oznaczało to zawsze kłopoty. Takie, które już wystąpiły albo których należało oczekiwać w najbliższym czasie. O’Mara przyjrzał się sąsiadom. Zarówno istoty typu DBDG, jak i ci obcy, którzy nauczyli się odczytywać ludzkie emocje, zdawali sobie wyraźnie sprawę ze stanu ducha przełożonego.
Poza Skemptonem i samym O’Marą, naczelnym psychologiem Szpitala, uczestnikami zebrania byli członkowie medycznej elity placówki: Diagnostycy i szefowie poszczególnych działów. Było to pierwsze z comiesięcznych spotkań, kiedy zebrani patrzyli na pułkownika w milczeniu, zamiast narzekać głośno na wszystko, co możliwe.
Bez wątpienia szykowała się jakaś nieprzyjemna niespodzianka.
Cisza przedłużała się i była tak głęboka, że dało się słyszeć nawet bulgotanie płynu w obiegu kapsuły skrzelodysznego Diagnostyka Vosana. Chlorodyszna Lachlichi krzywiła się bezgłośnie w swoim skafandrze. Chłodzona do superniskich temperatur kula zawierająca Diagnostyka Semlica emanowała lodowatym milczeniem. Diagnostyk Camuth, creppeliańska istota przypominająca ośmiornicę, postukiwał niecierpliwie jedną z wilgotnych macek o podłogę. Pozostali byli ciepłokrwistymi tlenodysznymi, którzy nie musieli ubierać skafandrów ochronnych, czasem w ogóle nie nosili niczego oprócz opasek informujących o ich randze medycznej. Wyjątek stanowiło trzech Ziemian. Diagnostyk Conway zjawił się w białym lekarskim fartuchu, pułkownik Skempton i O’Mara mieli na sobie zielone mundury Korpusu Kontroli. I to pułkownik przerwał w końcu milczenie, odchrząkując głośno.
Jak należało oczekiwać, pierwszy zareagował Diagnostyk Yursedth. Kelgianin zafalował srebrzystą sierścią w sposób znamionujący złość.
— Ten odgłos jest przykładem na zasadniczą wadę budowy ludzkich narządów mowy — powiedział. — To niewydarzony pomysł, pułkowniku, aby oddychanie i wydawanie dźwięków odbywały się z wykorzystaniem tego samego przewodu. Bez wątpienia jednak mógłby pan zapanować niekiedy nad swoimi odruchami. Zwłaszcza gdy przygotowuje się pan do zabrania głosu. Oszczędziłby nam pan wtedy tych nieciekawych odgłosów.
Kelgianie nie wiedzieli, czym jest sztuka dyplomacji, nie marnowali też czasu na wygłaszanie grzecznościowych zwrotów. Zawsze mówili prawdę prosto w oczy. Wynikało to ze szczególnych funkcji ich sierści. Jej poruszenia oddawały wiernie każdy stan emocjonalny właściciela, przez co próba ukrycia czy zamaskowania czegokolwiek była z góry skazana na porażkę. Skempton wiedział o tym, zignorował zatem tyradę, podobnie jak wszyscy obecni.
— Chciałbym ogłosić coś, zanim jeszcze przejdziemy do zwykłego porządku obrad.
Oczywiście, o ile można w naszej menażerii cokolwiek nazwać zwykłym — dodał z chłodnym uśmiechem. — Niemniej mam dziś do przekazania dwie ważne informacje. Dotyczą decyzji podjętych po głębokim namyśle przez Radę Medyczną Federacji. Wcześniej już zostały skonsultowane z działami zaopatrzenia, utrzymania i administracji Szpitala Sektora Dwunastego i mają charakter nieodwołalny. Nie ma zatem sensu wszczynać w tej sprawie dyskusji, chociaż to, co powiem, nie wszystkim się spodoba.
Mówił to spokojnym i wypranym z emocji głosem księgowego, chociaż przez lata sprawnego zarządzania Szpitalem uzyskał najwyższą z możliwych tu pozycji, przynajmniej poza pionem czysto medycznym. Gdy przerwał na chwilę, aby spojrzeć po obecnych, uczynił to z kamiennym wyrazem twarzy. Na O’Marę patrzył zapewne tylko odrobinę dłużej niż na innych, jednak major był zbyt dobrym psychologiem, aby tego nie zauważyć.
Jakiekolwiek były te decyzje, Skemptonowi na pewno się podobały.
— Pierwsza sprawa dotyczy mojego odejścia ze stanowiska administratora Szpitala.
Niebawem go opuszczę. Nie jest to moja decyzja, ale jako oficer Korpusu Kontroli jestem zobowiązany godzić się z decyzjami przełożonych i przyjmować wskazane przez nich przydziały. Jako komandor floty zostanę skierowany do podobnej, ale zapewne o wiele łatwiejszej pracy w wielogatunkowej bazie Korpusu w Retlinie na Nidii. Nie powiem, aby mnie to martwiło, zwłaszcza że nasz poziom rekreacyjny, chociaż przestronny sam w sobie, jest jednak o wiele za mały, aby urządzić tam porządne pole golfowe. Czekam z utęsknieniem na chwilę, gdy będę mógł wrócić do tej gry po dwudziestu latach przerwy, nawet jeśli przyjdzie mi uczyć się jej praktycznie od nowa. Niemniej warto, jak sądzę, zwłaszcza — tutaj spojrzał przelotnie na O’Marę — że będzie to nauka przebiegająca na prawdziwej trawie i pod otwartym niebem.
O’Mara był jedyną osobą w Szpitalu, która wiedziała, o co naprawdę chodziło pułkownikowi. Podobnie jak wielu innych, toczył on nieustanną walkę ze swoją klaustrofobią i odpowiedzialnymi za nią problemami neurotycznymi. Radził sobie całkiem dobrze, ale mimo to nigdy nie udało mu się raz na zawsze wygrać tej wojny.
Nie zmieniając wyrazu twarzy, kiwnął głową. Zbyt lekko, aby zauważył to ktokolwiek poza samym zainteresowanym, który bez dwóch zdań zasłużył na współczucie i zrozumienie.
— Czy to nie taka ziemska gra, w której uderza się kijem piłeczkę, aby wpadła do trochę tylko większego otworu? — spytał Yursedth, falując z dezaprobatą futrem. — U nas tylko dzieci się tak bawią. Dorośli mają ważniejsze sprawy na głowie. Niemniej uważam, że słusznie nagrodzono pana awansem oraz daniem szansy na młodzieńcze zabawy.
W ustach Kelgianina był to rzadki komplement. Pozostali też wydali różne odgłosy będące odpowiednikami aprobaty.
Pułkownik skinął głową, dziękując za miłe słowa.
— Zanim wskażę mojego następcę, który został już wybrany, chcę poinformować o dwóch zmianach dotyczących zasad obejmowania tego stanowiska. Od tej pory administrator Szpitala będzie wyłaniany spośród starszego personelu medycznego, a nie spośród funkcjonariuszy Korpusu Kontroli, co było dotąd warunkiem niezbywalnym. Powody, dla których Rada Medyczna Federacji zdecydowała się na taki krok…
Читать дальше