Usłyszałem straszliwy ryk. Po chwili uświadomiłem sobie, że wydobywa się z mojego gardła.
Thrance był już prawie przy wraku, gdzie czekali na niego „bogowie”. Musiał pójść do nich wieczorem i umówić się, że zabiją nas podczas snu. Miał ich poprowadzić.
Odległość między nami szybko się zmniejszała. Choć był szybki, biegłem z furią Mściciela, stopami ledwo dotykając ziemi. Niespodziewanie Thrance skręcił w lewo tuż przed statkiem i popędził na jego drugą stronę. Puściłem się za nim i zobaczyłem „bogów” zebranych wokół ułożonych w stos gałązek i pomalowanych kamieni, które musiały być ich ołtarzem. Thrance wpadł między zdziczałych Ziemian, roztrącając ich, i pognał w górę po stromych skalnych stopniach.
Popełnił wielki błąd, gdyż po drugiej stronie usypiska otwierała się przepaść. Wpadł w pułapkę.
Wbiegł na szczyt, ujrzał w dole królestwo mgły i uświadomił sobie, że pod nim jest tylko wielka pustka. Przystanął, odwrócił się i, czekał, aż podejdę.
— Thrance — warknąłem. — Thrance, ty draniu!
Uśmiechał się.
Do samego końca nic się dla niego nie liczyło. Może z wyjątkiem jednej rzeczy. Niewykluczone, że przywędrował tutaj z nami, bo chciał, żeby śmierć dosięgła go w tym najświętszym z miejsc. Cóż, w takim razie dostanie, czego pragnął. Skoczyłem na niego. Był na to przygotowany. Przyjął postawę zapaśnika, śmiejąc mi się przy tym prosto w twarz. Zwarliśmy się w uścisku, z którego tylko jeden mógł wyjść żywy.
Był silny. Jak za dawnych czasów, atleta nad atletami. W tym straszliwie zdeformowanym ciele nadal kryła się moc dawnego Thrance’a, co wygrywał wszystkie zawody, celował w rzucie oszczepem, skakał przez wysokie płotki, jakby miał skrzydła. Na chwilę znowu stałem się chłopcem, który z szeroko otwartymi oczami patrzył na wielkiego bohatera. To wspomnienie na chwilę odebrało mi siły. Thrance okręcił mnie tak, że niemal zawisnąłem nad przepaścią i widziałem w dole białą mgłę iskrzącą się w świetle księżyca. Wydawało mi się, że dostrzegam pod nią wielkie szczeliny i iglice odległych gór. Wciąż się uśmiechając, Thrance przechylał mnie coraz bardziej do tyłu… do tyłu…
Nie zapomniałem, jak uderzył delikatną Thissę na szczycie skały. Myśl o tej ohydnej zbrodni przywróciła mi siły. Zaparłem się mocno, zaklinowałem zdrową stopę w skalnej szczelinie, a chorą oparłem na pionowej płycie za sobą, tak że Thrance nie mógł mnie popchnąć w stronę krawędzi. Przez jakiś czas siłowaliśmy się, nie mogąc się nawzajem ruszyć.
Potem zacząłem zyskiwać nad nim przewagę.
Obróciłem go, ująłem za biodra i uniosłem tak, że jego normalna noga oderwała się od ziemi, a dotykała jej tylko ta zdeformowana, groteskowo wydłużona. Spojrzał na mnie w dół, szczerząc zęby nawet teraz, prowokując do najgorszego. Zmieniłem chwyt tak, że moje ramiona zamknęły się na jego piersi, i uniosłem go jeszcze wyżej.
Dłuższą nogą nadal zapierał się w pęknięciu skały. Kopnąłem go swoją zdrową, wkładając w to całą siłę. Następnie okręciwszy się na kalekiej, zrzuciłem w przepaść. Wydał tylko jeden dźwięk, ale nie potrafię powiedzieć, czy to był śmiech czy okrzyk wściekłości lub strachu. Przez sekundę czy dwie zdawał się wisieć w powietrzu, wpijając we mnie wzrok. Odniosłem wrażenie, że jest raczej rozbawiony niż przerażony. Potem runął jak spadająca gwiazda i poszybował przez mgłę. Wokół niego zrobiło się jakby jaśniej, tak że widziałem, jak obija się tu i tam o skałę. Potem warstwy mgły zamknęły się za nim i straciłem go z oczu na dobre. Wyobraziłem sobie, że będzie spadał cały dzień od świtu do zmierzchu przez całą wysokość Ściany, zajmując się płomieniem, aż wreszcie popiół dotrze do jej podnóża i spocznie przy słupie milowym Roshten na granicy naszej wioski. Przykucnąłem na skraju najwyższego miejsca Ściany, zaglądając w przepaść, jakbym mógł dojrzeć spadającego Thrance’a.
Po chwili wstałem i z zapartym tchem obejrzałem się oszołomiony, zdumiony tym, co zrobiłem, bez tchu.
W świetle poranka zobaczyłem nie opodal trzy czy cztery potykające się małpie istoty, o których nadal myślałem jako o „bogach”. Wolno zbliżali się do mnie, lecz nie potrafiłem stwierdzić z jakim zamiarem. Czy po to, żeby mi zrobić krzywdę, czy po prostu zobaczyć, co jestem za jeden.
Kiedy tak stałem patrząc na nich, zrozumiałem, że sprofanowałem najświętsze ze wszystkich miejsc, że popełniłem mord na samym Wierzchołku. Nieważne, że Thrance zasłużył na śmierć za swoją zbrodnię. Nie do mnie należało wymierzenie kary.
Wstrząśnięty tą myślą, na moment zapomniałem, kim jestem i skąd się tutaj wziąłem. Pamiętałem tylko, że jestem winien najstraszniejszej ze zbrodni i musze zostać przykładnie ukarany. A bogowie zbliżali się do mnie, żeby przyjąć ode mnie pokutę i wymierzyć karę.
Czekałem na nich z radością. Zamierzałem przed nimi uklęknąć. I ukląkłbym mimo tego, co o nich wiedziałem.
Kiedy jednak znaleźli się zaledwie kilka kroków ode mnie i spojrzałem w ich pospolite twarze, puste oczy, zobaczyłem śliniące się usta, uświadomiłem sobie, że to, co mówiła nam Ziemianka, jest niewątpliwie prawdą, że to nie są bogowie, lecz upadłe dzieci bogów, ich przerażające, koszmarne karykatury. Nie byłem winien tym kreaturom żadnego hołdu ani życia. A to miejsce wcale nie było święte, choć w to wierzyłem na początku Pielgrzymki. Kiedyś może tak, lecz z pewnością nie teraz. Tak więc nie miałem za co pokutować.
Zrozumiałem, co muszę zrobić. Mimo to zawahałem się. I wtedy zjawiła się przy mnie Hendy. Odwróciłem się do niej i ona wyczytała z mojej twarzy, co zamierzam uczynić. Skinęła głową.
— Tak, Poilarze! No dalej! Tak! Zrób to!
Tak. Powiedziała „zrób to”. Tylko tego potrzebowałem.
Poczułem chwilowy przypływ litości dla tych smutnych, pokracznych istot, potomków wielkich ludzi, którzy nauczyli nas tylu cennych rzeczy. Zdziczałe i szkaradne, bezcześciły to miejsce samą swoją obecnością. Ruszyłem na nich, skoczyłem z furią w środek grupy. Chwyciłem jedną i uniosłem w powietrze, jakby nic nie ważyła. Bełkotała coś, śliniła się i sapała. Rzuciłem w pustkę. Potem złapałem kolejno pozostałych „bogów”, kotłujących się wokół mnie w przerażeniu, i strąciłem ich z urwiska w przepaść śladem Thrance’a. Stałem w milczeniu na krawędzi. Oddychałem ciężko. Na nic nie patrzyłem, nie myślałem o niczym, nie czułem nic. Po jakimś czasie bardzo delikatnie dotknęła mnie Hendy. Byłem jej za to wdzięczny.
Oto jak zakończyła się Pielgrzymka. Własnymi rękami zamordowałem bogów, którym przyszedłem tutaj oddać cześć.
Po przeciwnych stronach nieba wzeszły dwa słońca i w ich pomieszanym różowym świetle zobaczyłem towarzyszy biegnących w stronę Hendy i mnie. Kilarion i Galii na czele, za nimi Talbol i Kath, a dalej reszta, Gryncindil, Narril, Naxa. Widzieli, jak zabijam „bogów”, i kiedy zebrali się wokół mnie, opowiedziałem im, co się wydarzyło między mną a Thrance’em.
Wtedy zobaczyłem, że reszta boskich kreatur wychodzi z jaskiń i zbliża się do nas przez równinę. Było ich mniej niż sądziłem, nie więcej niż piętnaście lub dwadzieścia, w tym kobiety i dzieci. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego przyszli do nas akurat w tym momencie: żeby nas zabić czy złożyć hołd. Ich tępe oczy i ospałe twarze nie mówiły nam nic. Zaatakowaliśmy ich, przyparliśmy do brzegu przepaści i zepchnęliśmy wszystkich co do jednego, podobnie jak rozprawiliśmy się dawno temu na płaskowyżu ze skrzydlatymi bogami Stopionych. Teraz zabijaliśmy naszych własnych. Musieliśmy oczyścić Wierzchołek. To niegdyś święte miejsce zostało splugawione. Do czasu naszego przybycia nikt nie miał odwagi, rozumu albo siły, żeby zrobić to, co należało. My jednak się na to zdobyliśmy. Krzyczeli, skamleli, rozpierzchali się w przerażeniu, bezradni wobec naszego gniewu.
Читать дальше