Poddawałem się zimnu, jakby było ciepłym kocem. Obejmowałem je jak kochankę. Chłonąłem je, jakbym tylko po to tutaj przywędrował. Było to absolutne zimno, szczytowe osiągnięcie zimna. Pocieszałem się w ten sposób. Nie mogliśmy już bardziej marznąć, gdyż na szczycie Świata znaleźliśmy biegun zimna. Parliśmy więc naprzód, niemal pozbawieni czucia, dążąc do bliskiego już celu naszej Pielgrzymki.
Nie potrafię wam powiedzieć, ile czasu trwał ostatni etap wspinaczki. Minutę, rok, sto dziesiątków lat. Na Kosa Saag jest się poza czasem.
Biel gęstniała. Nic teraz nie widziałem, nawet Thissy idącej tuż przede mną. W pewnym momencie przystanąłem. Nie ze strachu — znajdowaliśmy się w krainie, gdzie nie ma czego się bać — lecz po prostu dlatego, że uznałem to za mądrą decyzje. Stałem bez ruchu, a ponieważ istniałem poza czasem, mogłem tak stać przez tysiąc dziesiątków lat.
Poczułem na prawej ręce lekkie muśnięcie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to Thissa chwyciła moją dłoń. Instynktownie wyciągnąłem drugą za siebie i macając w wełnistym powietrzu, znalazłem rękę Hendy. W ten sposób wszyscy utworzyliśmy łańcuch jak ludzie-pająki w Sembitolu. Thissa pociągnęła mnie łagodnie. Zrobiłem krok do przodu. Pociągnęła znowu i zrobiłem następny, potem następny i następny.
Przez cały czas widziałem tylko biel.
Jeszcze jeden krok i wszystko się zmieniło. Biel się rozstąpiła. Wdarło się w nią jasne światło słoneczne, jakby bogowie rzucili nam pod stopy Ekmeliosa. Thissa pociągnęła mnie do przodu, ja pociągnąłem Hendy, a ona Traibena i tak dalej, aż kolejno wyszliśmy z mgły na płaską otwartą przestrzeń otoczoną ze wszystkich stron szarymi skalnymi włóczniami.
Thissa puściła mnie i odwróciła się w moją stronę. Zobaczyłem, że jej oczy są okrągłe niczym księżyce, na policzkach lśniące strumyki łez, a ona sama uśmiecha się w sposób, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałem. Powiedziała coś, ale jej słowa porwał wiatr, zanim dotarły do moich uszu. Skinąłem głową na znak, że rozumiem, i poczułem łzy płynące po twarzy jak woda przełamująca tamę. Powiedziałem do Hendy to, co Thissa powiedziała do mnie. choć nie słyszałem Thissy i nie słyszałem nawet własnego głosu.
— Tak — odparła Hendy.
Ona również skinęła głową. Zrozumiała. Wszyscy zrozumieliśmy. Nie potrzebowaliśmy słów. Przeszliśmy przez wszystkie Królestwa Ściany i teraz znajdowaliśmy się na dachu Świata, w siedzibie bogów. Byliśmy na Wierzchołku Kosa Saag.
W tych pierwszych, pełnych oszołomienia chwilach poruszaliśmy się niczym śpiący, którzy obudzili się w innym śnie. Światło było tak jasne, że raziło w oczy, a powietrze suche, ostre, przejrzyste i niewiarygodnie zimne. Wydawało się, że w ogóle go nie ma.
Powoli odzyskałem ostrość widzenia.
Wierzchołek okazał się mniejszy niż się spodziewałem. Można by go przejść wszerz w ciągu paru godzin. Wyobrażałem sobie, że będzie to zwężająca się skalna iglica zwieńczająca Ścianę, i z dołu rzeczywiście mogło się tak wydawać. W rzeczywistości miał mniej więcej kolisty kształt, a otaczała go palisada z ostrych skalnych iglic. Niebo było prawie czarne. Gwiazdy i dwa księżyce świeciły nawet w południe. Pod nami leżała rozległa warstwa chmur, odcinając od nas Świata, a my znajdowaliśmy się w królestwie pustki i chłodu.
Nie byliśmy jednak sami.
Po prawej stronie niedaleko nas stał dziwny lśniący dom, przypominający raczej maszynę, gdyż był z metalu i wznosił się na dziwnych prętach osadzonych na przegubach. Wyglądał jak jakiś gigantyczny owad gotowy do ucieczki. Miał coś w rodzaju okien. Zobaczyliśmy w nich twarze. Daleko po lewej stronie, po przeciwnej stronie równiny znajdował się drugi taki dom. Albo raczej jego zniszczone i skorodowane szczątki. Na metalowych bokach widniały wielkie rozdarcia. Był znacznie większy od tego nowego, który stał bliżej nas.
Czy to mogły być pałace bogów?
A jeśli tak, to gdzie byli oni sami? Nie widziałem żadnych bogów.
Zdziwiłem się niezmiernie. Nie miałem wątpliwości, że to jest Wierzchołek. Nie mógł istnieć inny. A na Wierzchołku powinna się znajdować siedziba bogów. Tak nas uczono przez całe życie, więc wierzyliśmy w to żarliwie. Nigdzie jednak ich nie dostrzegłem.
Zobaczyłem natomiast wrzeszczącą bandę kilkunastu nieokrzesanych istot biegających między dwoma domami. Te dziwne wyjące bestie wykazywały pewne podobieństwo do łudzi, lecz bardziej przypominały małpy, do tego brzydkie, niezgrabne małpy. Stanęły luźnym kręgiem wokół nowszego metalowego domu, jakby zamierzały prowadzić oblężenie. Skakały dziko, krzyczały jak obłąkane, stroiły miny, obrzucały go kamieniami, podczas gdy ci, którzy przebywali wewnątrz, patrzyli na to z wyraźną konsternacją, ale nie próbowali się bronić.
Były to przerażające, zdegenerowane, zezwierzęcone istoty. Ręce miały za długie, nogi za krótkie, wszystkie inne proporcje również zachwiane. Ich ciała porastały grube, szorstkie i zmierzwione włosy, ale nie na tyle gęste, by udało się im ukryć niezliczone bąble, wrzody i blizny rozsiane po całej skórze. Obrazu dopełniały tępe i puste oczy, pniaki zamiast zębów i kabłąkowate plecy. Pomimo zimna wszyscy byli prawie nadzy i do tego w stanie Zmiany, gdyż widziałem piersi u jednych, a u innych męskie organy. Przyszło mi do głowy, że te zdziczałe istoty muszą być naszymi prymitywnymi przodkami pozostającymi w stanie seksualnej gotowości, niezdolnymi do przybrania bezpłciowej postaci.
Na dalsze spekulacje nie miałem czasu. Małpi mieszkańcy Wierzchołka, zauważywszy wreszcie, że na ich małym terytorium pojawiła się grupa obcych, bardzo się nami zainteresowali. Wrzeszcząc przeraźliwie i podskakując, potrząsali pięściami, pluli, brali garściami kamyki i rzucali w nas. Spory odłamek skały trafił Malti w ramię i powalił ją na ziemię. Następny uderzył Narrila w policzek. Nariil przykucnął i zasłonił rękami twarz. Uchyliłem się szybko, kiedy ostry kamień przeleciał mi ze świstem obok ucha, ale drugi trafił mnie w kark, aż straciłem oddech.
Przez chwilę byłem zbyt ogłuszony, żeby myśleć. Usłyszałem krzyki dobiegające z mojej lewej strony: głos Thrance’a przekrzykującego wiatr i odpowiedź Kilariona. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, że obaj ruszają do ataku, wymachując maczugami, jak płonącymi mieczami, a za nimi z wrzaskiem Galii, Gryncindil, Talbol. Po chwili dołączyli pozostali, oprócz Thissy, Traibena i Hendy.
Mieszkańcy Wierzchołka wydawali się zaskoczeni tym nieoczekiwanym natarciem. Od razu przestali ciskać odłamkami skał, znieruchomieli, patrząc na siebie i wydając wysokie okrzyki przerażenia. Następnie odwrócili się i zaczęli uciekać w popłochu małpimi susami. W jednej chwili zniknęli po drugiej stronie zniszczonej budowli, w dobrze ukrytych norach wśród skał.
Popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem i ulgą, a potem zaczęliśmy się śmiać. Jak łatwo ich odpędziliśmy! Kto by pomyślał, że pierzchną na pierwszą oznakę oporu? Podziękowałem Thrance’owi za szybki refleks i pogratulowałem wszystkim odwagi.
Traiben stał w milczeniu obok mnie z twarzą wykrzywioną przerażeniem.
— O co chodzi? — zapytałem. — Jesteś ranny? Potrząsnął głową. Potem wskazał w stronę skał, gdzie schronili się mieszkańcy Wierzchołka. Ręka mu drżała.
— Na Kreshe i Thiga, człowieku! O co chodzi?
— Bogowie — powiedział Traiben grobowym głosem. — To oni, Poilarze. Kreshe, Thig, Sandu Sando i Selemoy. Tam. Tam. Właśnie ich widzieliśmy. To są nasi bogowie, Poilarze! Istoty z Wierzchołka!
Читать дальше