Skinęła ręką w stronę skał, gdzie uciekli warczący i wrzeszczący dzicy ludzie.
— Tak — mruknął Traiben. — Oczywiście. Spojrzałem na niego. Siedział zafascynowany, z szeroko otwartymi oczami. Niemal nie oddychał.
— Czy to możliwe? — zapytałem go. — Czy bogowie mogli się zamienić w… w…
Traiben machnął ręką zirytowany, uciszając mnie, i wskazał na złotowłosą Ziemiankę, która mówiła dalej:
— Pielgrzymki nadal się odbywały, chociaż nie mogliście już niczego się od nas nauczyć. Zwyczaj zakorzenił się zbyt mocno, żeby go można zarzucić. Ci, którzy docierali na Wierzchołek — a było ich zawsze niewielu — byli przerażeni tym, co widzieli. Wielu postanawiało nie wracać do wiosek na nizinach, ponieważ nie chcieli albo bali się wyjawić prawdę. Osiedlali się na zboczach Kosa Saag. To był początek Królestw Ściany. Ogień zmian zaczął na nich działać podobnie jak na nas. Inni Pielgrzymi wracali do domów, ale popadali w milczenie albo w szaleństwo pod wpływem przeżyć.
Spojrzałem na swoich towarzyszy. Prawda przetoczyła się po nich jak głaz. Hendy płakała, Thissa, bardzo blada, patrzyła w dal, siedzący obok siebie Naxa Skryba i Ijo Uczony mieli szeroko otwarte usta, jakby ktoś zdzielił ich w głowy maczugą. Inni wytrzeszczali oczy z oburzenia i niedowierzania lub drżeli, niektórzy wyglądali na sparaliżowanych. Nawet flegmatyczny Kilarion marszczył czoło, mruczał coś pod nosem i spoglądał na swoje wyciągnięte dłonie, jakby miał nadzieję znaleźć w nich jakieś pocieszenie.
Tylko Thrance wydawał się zupełnie nie poruszony tym, co usłyszał. Leżał wyciągnięty na ziemi, jakbyśmy się zebrali, żeby posłuchać śpiewu albo muzyki, i uśmiechał się szeroko. Uśmiechał się!
— Statek, który tu przywiózł mnie i moich przyjaciół, wylądował nie tak dawno. Wiedzieliśmy, że kiedyś założono na tym świecie kolonię ziemską. Naszym zadaniem jest latanie od gwiazdy do gwiazdy, wizytowanie kolonii na różnych światach i przesyłanie raportów na Ziemię. Zastaliśmy tutaj dzieci osadników, którzy przybyli z Ziemi. Próbowaliśmy nawiązać z nimi kontakt, ale jak sami widzieliście są dzikimi istotami, ignorantami i barbarzyńcami. I są niebezpieczni, choć z początku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
Opowiedziała nam o tym, jak Ziemianin, którego spotkaliśmy wcześniej, zgłosił się na ochotnika, że zejdzie niżej, aby porozmawiać z mieszkańcami Królestw i dowiedzieć się od nich, co zaszło tutaj od czasu założenia kolonii Ziemian. Reszta została przy statku w nadziei nawiązania stosunków ze zdegenerowanymi krewniakami. Gdy jednak dzicy zorientowali się, że przybyszów jest tylko troje, rozpoczęli oblężenie. Posługiwali się kamieniami, pałkami i prymitywnymi włóczniami, trzymając ich uwięzionych w statku, tak że nie mogli pójść na pomoc przyjacielowi.
— Ale mieliście broń — zauważyłem. — Dlaczego jej nie użyliście? My nie mieliśmy z nimi żadnych kłopotów, a mamy tylko maczugi.
— Nasza broń jest śmiertelnie niebezpieczna — zwróciła się do mnie. — Nie potrafilibyśmy zabić własnych krewniaków.
Wydało mi się to paradoksalne. Broń, która zabija, a nie tylko rani, może okazać się bezużyteczna. I trzeba dla bezpieczeństwa chronić się we wnętrzu statku, choć się jest niemal równie potężnym jak bogowie, a atakujący niewiele różnią się od zwierząt.
— Wystraszyliśmy ich naszym przybyciem na Wierzchołek — kontynuowała. — Może myśleli, że jesteśmy przednią strażą większej armii. Teraz jednak, gdy przekonali się, że jest nas tak niewielu, zapewne wznowią atak.
Na koniec podziękowała nam za przyniesienie ciała kolegi. Potem ona i jej dwoje towarzyszy wrócili do pojazdu, zostawiając nas osieroconych na tej zimnej, kamienistej równinie, gdzie nie było pałaców bogów.
— No proszę — odezwał się Thrance ochrypłym głosem. — I macie. Bogowie! Jacy bogowie? Nie ma tutaj żadnych bogów. Są tylko te monstra! A my jesteśmy głupcami! — I splunął na ziemię.
— Ucisz się — rzucił Kilarion.
Thrance roześmiał się w ten swój zgrzytliwy sposób.
— Jesteś zdenerwowany, Kilarionie? Tak, tak, myślę, że jesteś. Kto by nie był? Wspinać się taki kawał drogi i dowiedzieć się, że bogowie to banda brudnych zwierząt nie lepszych od małp?
— Uspokój się, Thrance! — powtórzył Kilarion z prawdziwą groźbą w głosie.
Pomyślałem, że będą walczyć. Ale Thrance tylko prowokował. Nie miał nawet tyle honoru, by przejść do czynów. Kilarion wstał i zrobił taki ruch, jakby zamierzał na niego skoczyć, a Thrance uśmiechnął się szeroko, wykonał przepraszający ukłon, prawie dotykając głową ziemi, i powiedział piskliwym, denerwującym, kpiąco patetycznym głosem:
— Nie zamierzałem cię obrazić, Kilarionie! Wybacz! Nie bij mnie! Proszę, nie bij mnie, Kilarionie!
— Zostaw go, Kilarionie — mruknęła Galii. — Nie jest wart twojego wysiłku.
Kilarion opadł na ziemie, gderając coś do siebie. Jednak Thrance jeszcze nie skończył.
— Wiedziałem, że tutaj tak właśnie jest. Byłem kiedyś w Królestwie Mallasillima na granicy Jeziora Ognia. Niektórzy jego mieszkańcy dotarli na szczyt i widzieli bogów. Opowiedzieli mi, jacy oni są. Myślałem, że kłamią, że wszystko zmyślają, ale potem przyszło mi do głowy, że może mówią prawdę, więc postanowiłem, że sam to zobaczę. I teraz mam. Przekonałem się na własne oczy, że opowieści z Mallasillima były prawdziwe. Wyobraźcie sobie! Nie ma bogów! To wszystko mit, kłamstwo! Nie ma tu nic oprócz bandy degeneratów…
— Dosyć, Thrance — uciąłem.
— O co chodzi, Poilarze? Nie potrafisz stawić czoła rzeczywistości?
Wróciła czarna rozpacz, sparaliżowała mi serce i umysł, tak że nie umiałem mu odpowiedzieć.
Widząc, że milczę, Kilarion podniósł się, podszedł do Thrance^ i stanął nad nim.
— Gdybyś nie był takim tchórzem — powiedział — dałbym ci nauczkę, jak stawić czoła rzeczywistości. Ale Galii ma rację. Nie powinienem sobie brudzić rąk.
— Nie powinieneś — zgodził się Thrance. — Gdybyś mnie dotknął, zamieniłbym cię w kogoś, kto wygląda dokładnie jak ja. Potrafię tego dokonać. A ty nie chciałbyś być podobny do mnie, prawda? A może chciałbyś? Co?
Podszedłem i stanąłem między nimi. Odsunąłem trochę Kilariona i zwróciłem się do Thrance’a.
— Posłuchaj mnie. Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, będzie ono twoim ostatnim. Czy to jasne? — Thrance ukłonił się znowu, prawie tak głęboko i pogardliwie jak Kilarionowi, spojrzał mi w twarz i powiedział prawie bezgłośnie: — Bez obrazy, Poilarze! Bez obrazy!
Odwróciłem się do niego plecami.
— Bierzmy się do rozbijania obozu — wydałem polecenie.
— Obozu? — zapytał Naxa. — Zostajemy tutaj?
— Przynajmniej na tę noc — odparłem.
— Dlaczego? Po co?
Nie udzieliłem mu odpowiedzi. Nie znałem jej. Byłem zupełnie zdezorientowany. Przywódca bez planu. W głowie miałem pustkę, w duszy miałem pustkę. Straciłem cel życia. Jeśli to, co powiedziała Ziemianka, jest prawdą — a jak mógłbym temu zaprzeczyć? — bogowie nie istnieją, Wierzchołek zamieszkują monstra, a Pielgrzymka, której poświęciłem połowę życia, okazała się bezsensownym przedsięwzięciem. Miałem ochotę zapłakać, ale wszyscy na mnie patrzyli. Myślę zresztą, że to powietrze, które trudno nazwać powietrzem, odebrało mi zdolność płaczu. Nie wiedziałem, co robić. Nie wiedziałem, co myśleć. Thrance, choć był szydercą, miał rację. Rzeczywistość zadała kłam naszym mrzonkom i trudno było się z tym pogodzić.
Читать дальше