Nadal byłem przywódcą. Musiałem prowadzić, nawet jeśli nie miałem pojęcia, ku jakiemu celowi. Mimo rozpaczy, w głębi duszy żarliwie wierzyłem, że gdzieś tutaj są bogowie, że Wierzchołek to naprawdę święte miejsce. Łudziłem się, że ich znajdę.
— Będziemy spali tam — zadecydowałem, wskazując na małe zagłębienie terenu osłonięte przez niskie pokruszone skały od hulających po Wierzchołku wiatrów.
Kazałem Thissie rzucić urok. Posłałem Galii i Gryncindil na poszukiwanie drewna na opał, a Naxę i Malti, żeby znaleźli źródełko świeżej wody. Na pierwszą wartę wyznaczyłem Kilariona, Narrila i Talbola. Mieli chodzić szerokim kręgiem wokół statku Ziemian i uważać na wszelkie ruchy „bogów”. Nadal w ten sposób myślałem o tych zdegenerowanych boskich potomkach.
— Masz dla mnie jakieś zadanie? — spytał Traiben. — Bo jeśli nie, wyruszę na mały zwiad.
— Jaki zwiad? Gdzie?
Skinął w kierunku zniszczonego statku starożytnych Ziemian.
— Chce zobaczyć, co jest w środku — wyjaśnił. — Czy są tam rzeczy Ziemian, świętości, które zostały z dawnych czasów, kiedy jeszcze byli bogami.
Dostrzegłem w jego oczach błysk, który znałem aż za dobrze. Błysk będący przejawem jego głodu wiedzy, chęci wścibiania nosa we wszelkie tajemnice, jakie ma do zaoferowania Świat.
Przyszło mi do głowy, że jeśli kiedykolwiek wrócimy do wioski — choć w dalszym ciągu nie miałem żadnego planu — może dobrze będzie przynieść ze sobą jakieś święte przedmioty, których dotykali prawdziwi bogowie w czasach przed swoim upadkiem. Przerażała mnie jednak myśl o Traibenie wchodzącym samotnie do tej masy rdzewiejących dźwigarów i poskręcanych blach, zwłaszcza że powoli zapadała noc. Kto wie, na jakich „bogów” może się natknąć w ciemności? Nie pozwoliłem mu iść. Prosił mnie i błagał, ale się nie ugiąłem. To szaleństwo — powiedziałem — ryzykować życie. Jutro może zbadać wrak w większej grupie, jeśli podjęcie takiej próby uznamy za bezpieczne.
Zapadł zmierzch. Ciemne niebo jeszcze pociemniało. Pojawiły się gwiazdy i jeden księżyc. Statek Ziemian rzucał długi, ostry cień sięgający niemal do moich stóp. Stałem sam, wpatrując się ponuro w skały po drugiej stronie płaskowyżu, gdzie ukryły się żałosne istoty, które uważaliśmy za bogów.
Podeszła Hendy. Przewyższała mnie teraz o półtorej głowy i wydawała się przezroczysta jak duch. Niemal pozbawiona ciała, musiała marznąć w przejmującym zimnie. Jednak nie było po niej tego widać. Położyła mi lekko dłoń na ramieniu.
— Więc teraz wiemy wszystko — stwierdziła.
— Tak. Chyba tak. W każdym razie dość.
— Zabijesz się, Poilarze? Spojrzałem na nią zdumiony.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Ponieważ znamy odpowiedź, a jest ona bardzo przykra.
Bogowie nie istnieją i nigdy nie istnieli albo są tutaj, lecz upadli nisko, co jest jeszcze smutniejsze. Tak czy inaczej nie ma nadziei.
— Tak myślisz? — zapytałem i przypomniałem sobie jej sen o uwięzieniu na wieki w skrzyni wielkości ciała. Wiele lat życia spędziła w pozbawionym radości, skutym mrozem wymyślonym świecie bardzo różnym od mojego. — Dlaczego tak mówisz? Zawsze jest nadzieja, Hendy, jak długo żyjemy i oddychamy.
— Nadzieja na co? Że mimo wszystko pojawią się Kreshe, Thig i Sandu Sando i przytulą nas do łona? Że zobaczymy Krainę Sobowtórów? Że życie będzie dobre, miłe i wygodne?
— Życie będzie takie, jakim je uczynimy — odparłem. — Kraina Sobowtórów to tylko piękna bajka. A Kreshe, Thig, Sandu Sando i cała reszta z pewnością istnieją gdzieś indziej, może poza zasięgiem naszego wzroku. To tylko mit, że żyli na Wierzchołku. Bajka i nic więcej. Dlaczego bogowie, którzy potrafią stwarzać światy, mieliby mieszkać w tak niegościnnym miejscu, skoro mają do dyspozycji całe Niebiosa?
— Pierwszy Wspinacz powiedział, że są tutaj. Pierwszy Wspinacz, którego czcimy.
— Żył dawno temu. Z czasem historie ulegają zniekształceniu. Spotkał tutaj mądre istoty z innego świata, które przekazały mu pożyteczną wiedzę. My doszliśmy do wniosku, że to byli bogowie. Czy to Jego wina?
— Nie — powiedziała. — Chyba nie. W pewnym sensie byli bogami. Przynajmniej możemy o nich myśleć w ten sposób. Ale jak mówisz, to wydarzyło się dawno temu. — Przez moment wydawała się pogrążona we własnych niewesołych myślach. Potem spojrzała na mnie uważnie. — Co teraz zrobimy, Poilarze?
— Nie wiem. Chyba wrócimy do wioski.
— Chcesz tego?
— Nie jestem pewien. A ty?
Potrząsnęła głową. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na zjawę. Była ode mnie tak odległa jak gwiazdy i równie niedostępna, chociaż stała obok. Wydawało mi się, że mógłbym przejrzeć ją na wylot.
— Nie ma dla mnie miejsca w wiosce — stwierdziła. — Utraciłam je na zawsze, kiedy mnie porwano. Po powrocie czułam się jak obca.
— Więc osiedlisz się w jednym z Królestw?
— Może. A ty?
— Nie wiem. Niczego już nie jestem pewien, Hendy.
— A Królestwo, gdzie rządzi ojciec twojego ojca? Podobało ci się. Mógłbyś tam wrócić. Oboje moglibyśmy.
Wzruszyłem ramionami.
— Może tak. Może nie.
— Albo w innym Królestwie, przez które nie przechodziliśmy. W jakimś ładnym, niezbyt dziwnym miejscu. Nie w Kavnalli ani Kvuz.
— Moglibyśmy też założyć własne — powiedziałem głównie po to, żeby usłyszeć dźwięk własnego głosu. Nadal nie miałem żadnego planu. — Na Kosa Saag jest mnóstwo miejsca na nowe Królestwa.
— Zrobiłbyś to? — zapytała z zapałem.
— Nie wiem — odparłem. — Niczego nie wiem, Hendy. Czułem się jak pusta skorupa. Ostatnie rewelacje ugodziły mnie w samo serce. Nic dziwnego, że Hendy zastanawiała się, czy zamierzam się zabić. Nie, nie zrobiłbym tego. Nie miałem jednak pojęcia, czego naprawdę chcę.
Oczywiście, gdy na tyle się ściemniło, że nikt nie zauważył, jak się wymyka, Traiben poszedł do starożytnego statku. Mogłem się tego spodziewać. W tej części równiny na straży stał Kilarion i Traibenowi jakoś udało się go ominąć i pognać w ciemność.
W pewnej chwili w pobliżu usłyszałem głosy, stłumiony okrzyk, odgłosy szarpaniny, skowyt bólu.
— Puść mnie, ty idioto! — wysapał ktoś. Poznałem głos Traibena.
Otworzyłem oko. Leżałem na skraju obozowiska nie do końca rozbudzony, skulony w śpiworze dla ochrony przed zimnem. Nie było ze mną kobiety. Od czasu transformacji Hendy nie spaliśmy razem ani nie robiliśmy Zmian. Nie wziąłem sobie innej.
Otrząsnąłem się szybko ze snu i w świetle księżyca zobaczyłem Traibena wijącego się w uścisku kogoś znacznie większego od niego. Zorientowałem się, że to Talbol. Pełnił wartę w tej części obozu.
— Co się dzieje? — rzuciłem szeptem. — Co robicie?
— Niech mnie puści — krzyknął Traiben zduszonym głosem.
— Cicho! Obudzicie cały obóz!
Podbiegłem do nich i uderzyłem Talbola w ramie. Traiben cofnął się kilka kroków, rzucając mu posępne spojrzenie. Talbol spoglądał na niego równie ponuro.
— Zakrada się bez słowa do obozu w środku nocy. Skąd miałem wiedzieć, że to nie jedna z tych małp?
— Czy wyglądam jak małpa? — spytał Traiben.
— Nie chciałem powiedzieć, że… — zaczai Talbol. Gestem kazałem mu się uciszyć i odesłałem do patrolowania wyznaczonego odcinka. Traiben rozmasował gardło. Byłem zły i rozbawiony jednocześnie, ale bardziej rozgniewany.
— No i co? — spytałem po chwili.
Читать дальше